O próbach inwigilacji, metodach stosowanych przez komunistyczną bezpiekę i ich daremności z księdzem kardynałem Henrykiem Gulbinowiczem, emerytowanym metropolitą wrocławskim rozmawiał Nasz Dziennik.
- Po pewnym czasie zorientowałem się, że w moim biurze założony jest podsłuch. Ale bezpieka interesowała się mną już znacznie wcześniej. W 1950 r., podczas mojej posługi wikariuszowskiej w pierwszej po otrzymaniu święceń kapłańskich wspólnocie parafialnej, zwróciłem się do tamtejszych władz oświatowych o wyrażenie zgody na pracę w szkole. Spotkałem się z odmową. Inni moi koledzy dostali takie pozwolenie. Wiedziałem już, że w odróżnieniu na przykład od duchownych prawosławnych jestem nietolerowany, co dziwiło moich wiernych. Kolejny dowód inwigilacji otrzymałem podczas studiów na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Kuria białostocka nie udzielała wtedy studentom żadnych stypendiów, bo nie miała takich możliwości. Korzystałem więc ze znajomości z pracującymi na Warmii księżmi wileńskimi. Jeden z nich poprosił mnie o poprowadzenie w parafii św. Katarzyny w Kętrzynie 40-godzinnego nabożeństwa i okolicznościowych nauk. Ludzie oczekiwali wtedy, jaka będzie reakcja Kościoła na aresztowanie księdza Prymasa kardynała Stefana Wyszyńskiego. Rozumiałem, że mówienie wtedy wprost o Prymasie Tysiąclecia to sprawa bardzo niebezpieczna. Dlatego też posłużyłem się pewnym faktem historycznym. Otóż kiedy wiadomość o aresztowaniu i osadzeniu przez władze niemieckie w 1874 r. arcybiskupa poznańskiego hrabiego Mieczysława Ledóchowskiego dotarła do Watykanu, Papież Pius IX wykorzystał zapis w obowiązującym wówczas konkordacie między Państwem Pruskim a Stolicą Świętą, który mówił, że władze państwowe nie będą zamykały w więzieniu kardynała Kościoła katolickiego. Ojciec Święty podniósł więc arcybiskupa Ledóchowskiego do tej godności. Gdy do Poznania przyszły odpowiednie dokumenty, został on zwolniony. Przypominając w Kętrzynie ten fakt, dodałem, że czasem też więzienie przynosi purpurę kardynalską. Po tej konferencji podeszła do mnie znajoma tercjarka, informując, że widziała w kościele szpiega, ubowca, który wszystko notował. Wróciłem na KUL. Dopiero po sześciu tygodniach zawołał mnie do siebie furtian. Oznajmił, że czeka dla mnie wezwanie z UB. Powiedział: "Musi ksiądz podpisać, że ja je doręczyłem, bo ten ubek tam czeka". I podpisałem. To było moje pierwsze wezwanie na UB. - Jak przebiegała ta wizyta? - Muszę powiedzieć, że było to dosyć dziwne przeżycie. Przesłuchiwano mnie w Lublinie przy ul. Chopina. Otworzyła się przede mną jedna brama, potem druga, trzecia... Byłem bardzo podekscytowany, czym to się zakończy. Zaprowadzili mnie do jakiegoś biura i cały strach nagle minął. Panowie byli w wojskowych mundurach, wszyscy wstali, jak mnie zobaczyli w sutannie, więc ja im powiedziałem: "Dzień dobry", i zapytałem, kto będzie ze mną rozmawiał. A oni pokazali mi jeszcze jedno pomieszczenie, nie mówiąc, jak się znajdująca tam osoba nazywa. Szef przesłuchujący od razu zaatakował mnie, dlaczego nie stawiam się na wezwanie do UB. Odpowiedziałem, że przecież przyszedłem. On jednak twierdził, że to jest czwarte wezwanie. Pierwsze trzy do mnie nie dotarły. Wreszcie zapytał, dlaczego mówiłem w Kętrzynie o aresztowaniu arcybiskupa Ledóchowskiego. Odpowiedziałem, że uczyniłem to, ponieważ to fakt historyczny i że jeśli ktokolwiek choć trochę zna dzieje Kościoła poznańskiego, to wie, kim był ten hierarcha oraz kiedy został aresztowany i zwolniony. Dodałem również, że nie ma zakazu posługiwania się faktami historycznymi, a za naszych dni są więzieni hierarchowie Kościoła, o czym wiemy w kraju i wie zagranica.
W niektórych przypadkach pracownik może odmówić pracy w święta.
Poinformował o tym dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, Matteo Bruni.