Loja Dżirga, wielka rada afgańskiej starszyzny, zbiera się w czwartek, by zdecydować, czy po 2014 roku w Afganistanie pozostaną obce wojska. Jeśli nie będzie na to zgody, cudzoziemscy żołnierze wyjadą, a kraj czekać będzie zapewne przewlekła wojna domowa.
Trzy tysiące delegatów, wodzów plemiennych, polityków, lokalnych możnowładców i mułłów przez prawie tydzień będą debatować, czy i na jakich warunkach obce wojska mają pozostać w Afganistanie po 2014 r. Zgodę na ich pozostanie i utworzenie w Afganistanie amerykańskich baz wojennych Loja Dżirga wydała już przed rokiem. Teraz ma rozstrzygnąć o szczegółach, które zadecydują o dalszych losach kraju.
Amerykanie chcą, by po oficjalnym wycofaniu międzynarodowych wojsk w 2014 r. w Afganistanie pozostało ok. 10 tys. żołnierzy USA i dodatkowo kilka tysięcy żołnierzy z innych państw Zachodu (Niemcy obiecują około tysiąca). Rozmieszczeni w dziewięciu bazach wojennych przez następnych 10 lat mieliby szkolić i wspierać afgańską armię, bronić rządu z Kabulu przed partyzantami, a także tropić i zwalczać w Afganistanie bojowników Al-Kaidy. Chce tego również afgański rząd prezydenta Hamida Karzaja, który zdaje sobie sprawę, że bez wsparcia Amerykanów może nie być w stanie powstrzymać partyzantów ani utrzymać się u władzy. Choć zgadzają się w sprawach zasadniczych, Amerykanie i Afgańczycy upierają się, by dalszą współpracę oprzeć wyłącznie na własnych warunkach.
Amerykanie nigdy nie zgodzą się, by ich żołnierze w Afganistanie podlegali afgańskim sądom i mieli stawać przed nimi z oskarżenia o wojenne przestępstwa. Chcą też mieć swobodę - a przynajmniej jak najmniejsze ograniczenia - przy wyborze celów i metod tropienia i zwalczania partyzantów Al-Kaidy. Amerykanie nie zamierzają też brać na siebie obowiązku automatycznej obrony Afganistanu przed zbrojną ingerencją któregoś z sąsiadów. Chodzi o Pakistan, gdzie ukrywają się przywódcy afgańskiej partyzantki. Kabul od lat oskarża Islamabad o skryte wspieranie afgańskiej rebelii i chce, by każdy zbrojny rajd partyzantów z pakistańskiego terytorium był uznawany za agresję na Afganistan. Amerykanie ani myślą dać się wplątać w sąsiedzkie awantury państw, które są najważniejszymi sojusznikami USA pod Hindukuszem.
Amerykanie zapowiadają, że jeśli Afgańczycy nie zgodzą się na ich warunki, to w 2014 r. wyjadą w komplecie z Afganistanu, a partyzantów Al-Kaidy tropić i wybijać będą przy pomocy bezzałogowych samolotów szpiegowskich, które od lat skutecznie robią to na afgańsko-pakistańskim pograniczu.
Zachodni sojusznicy Waszyngtonu, którzy również mieliby po 2014 r. pozostawić w Afganistanie wojskowych instruktorów, nie ukrywają, że nie zrobią tego, jeśli w kraju nie pozostaną Amerykanie. Całkowite wycofanie się Zachodu z Afganistanu postawi też pod znakiem zapytania obiecane Afgańczykom 4 mld dolarów rocznie na utrzymanie ich wojska.
Afgańczycy pamiętają, że podczas poprzedniej obcej inwazji w latach 80., po wycofaniu się Armii Radzieckiej, pozostawiony przez nią u władzy prezydent Nadżibullah sprawował ją bez kłopotu przez ponad dwa lata, póki otrzymywał z Kremla pieniądze na wojnę z partyzantami. Kiedy rozpadł się Związek Radziecki i strumień rubli wysechł, pozbawieni pieniędzy generałowie Nadżibullaha zaczęli go zdradzać i dogadywać się z partyzantami, a w końcu obalili go i w kraju wybuchła wojna domowa.
Karzaj doskonale o tym wie, ale stara się wytargować od Amerykanów jak najwięcej. Wiosną złoży urząd prezydenta, ale pozostanie szarą eminencją afgańskiej polityki. Nie chce przejść do historii jako zdrajca i marionetka obcych, a za takich mieli Afgańczycy wszystkich swoich przywódców, którzy utrzymywali się u władzy dzięki wsparciu zagranicznych mocarstw. Dlatego też Karzaj nie chce brać na siebie odpowiedzialności za umowę z Amerykanami i spycha ją na Loję Dżirgę.
Według amerykańskich dyplomatów Karzaj przestał się już upierać, by amerykańscy żołnierze (a także wynajmowani przez USA najemni żołnierze prywatnych firm) podlegali afgańskim sądom. Karzaj zamierza przekonać do tego także Loję Dżirgę.
Karzaj domagał się za to, by amerykańskim żołnierzom pod żadnym pozorem nie wolno było wchodzić do afgańskich domostw. W razie podejrzenia, że w którejś z wiosek ukrywają się rebelianci, Amerykanie mieliby informować o tym Afgańczyków, a ci sami przeprowadzaliby rewizje i akcje pacyfikacyjne. Na to z kolei nie chcieli przystać Amerykanie. Zgodzili się jedynie zobowiązać, że do afgańskich wsi będą wkraczać jedynie "w wyjątkowych sytuacjach".
Według zachodnich dyplomatów w Kabulu, w targach z Amerykanami Karzaj licytował ostro, przekonany, że po 12-letniej wojnie i wydanej na nią fortunie Ameryka nie ma wyjścia i nie może po prostu pozostawić Afganistanu samemu sobie, wydając go na pastwę sąsiadów i skazując na wojnę domową.
Jednak zdaniem zachodnich dyplomatów Karzaj nie docenia znużenia Ameryki afgańskim konfliktem. Prezydent Barack Obama chce już tylko się z niego wycofać, podobnie jak wcześniej z Iraku. Dwanaście lat po atakach terrorystycznych na Nowy Jork i Waszyngton trzy czwarte Amerykanów uważa, że nie warto dłużej toczyć wojny w Afganistanie, a ponad połowa jest przekonana, że afgańska wyprawa wojenna wcale nie przyczyniła się do zwiększenia bezpieczeństwa USA.
W przeddzień otwarcia Loi Dżirgi napłynęły doniesienia, że Karzaj i Amerykanie mieli uzgodnić tekst umowy. Teraz wszystko w rękach Wielkiej Rady, która dotąd spełniała życzenia prezydenta.
Na placu Żłobka przed bazyliką Narodzenia nie było tradycyjnej choinki ani świątecznych dekoracji.