Sytuacja w Ziemi Świętej na pewno jest niezwykle skomplikowana. Kiedy na
historyczne racje i geopolityczne interesy nakładają się polityczne rozgrywki
i rachunki mniej lub bardziej obiektywnych krzywd, nie sposób stanąć po jednej
czy drugiej stronie konfliktu. Nie można jednak nie zauważyć, że niektóre
działania to droga donikąd.
Niewątpliwie takim działaniem w Ziemi Świętej jest budowa muru między terenami okupowanymi, a właściwym Izraelem. Gdy słyszy się o samobójczych zamachach palestyńskich ekstremistów może się wydawać, że to jedyne rozsądne rozwiązanie, mogące uchronić Bogu ducha winnych mieszkańców Izraela przed kolejnymi atakami. Ale sprawa nie jest tak prosta.
Dwadzieścia lat temu dla turysty wędrującego górskimi szlakami świat kończył się na polsko-czechosłowackiej granicy. Legalne jej przekroczenie wymagało wielu zabiegów, a zejście z turystycznej ścieżki w nie tę stronę co trzeba, traktowane było jak poważne wykroczenie. Pamiętam wojskowe kontrole, dociekliwe pytania skąd, dokąd, po co i czemu o tej porze roku. Góry Słowacji wydawały się niemal tak odległe jak Andy, a świadomość kłopotów w przypadku nielegalnego przekroczenia granicy powodowała, że człowiek wolał w deszczu nadstawiać karku na tatrzańskich bezdrożach, niż po prostu zejść w dół. Tak strzeżona granica, choć prawie niewidoczna, budziła irytację i sprawiała, że człowiek czuł się trochę jak więzień we własnym kraju. Dlatego doskonale rozumiałem mieszkańców terenów przygranicznych, gdy w latach dziewiećdziesiątych gorąco popierali tworzenie Euroregionów. Z perspektywy Warszawy, z której w każdej chwili może ruszyć się w każdą stronę świata, sprawa mogła wyglądać na zdradę Ojczyzny (tak wtedy niektórzy politycy mówili), ale w mieszkańcu przygranicznego Zwardonia czy Nowego Łupkowa świadomość, że „świat istnieje właściwie tylko w jedną stronę” musiała budzić irytację.
Podobne i na pewno znacznie silniejsze emocje muszą towarzyszyć tym, których wysoki, kilkumetrowy mur oddzielił od reszty świata, zamykając ich w ciasnych gettach małych enklaw. Gdy – jak pisał w książce „Dlaczego Izrael przegrał?” Richard Ben Cramer - samochód staje się niepotrzebny, bo wszędzie można dojść na piechotę a przejście punktu kontrolnego - nie dla wszystkich zresztą możliwe - wiąże się z wieloma upokorzeniami, frustracja musi być ogromna. Taka sytuacja musi prowadzić do zaognienia sytuacji i radykalizacji nastrojów.
Inicjatywa mieszkających w Ziemi Świętej chrześcijan, by modlić się o pokój i pokonanie istniejących podziałów wydaje się w takiej sytuacji jak najbardziej właściwa. My, chrześcijanie żyjący w kraju doświadczonym wieloletnim odizolowaniem od reszty świata powinniśmy potraktować to jako swój szczególny obowiązek. Przez „Wstydliwy mur podziału”, jak o murze dzielącym tereny zamieszkane przez Izraelczyków i Palestyńczyków mówi łaciński patriarcha Jerozolimy abp Michel Sabbah, trzeba przerzucić nie tylko jeden most. Potrzeba ich znacznie więcej. A najlepiej ów mur zburzyć. Przez wymodlenie pojednania między zwaśnionymi stronami. Takie cuda się przecież czasem zdarzają. Bo gdy Betlejem przestanie być odgrodzoną od reszty świata murem wyspą, wtedy i mosty przestaną być potrzebne.
«« | « |
1
| » | »»