Czasem łatwiej walczyć, niż normalnie pracować i żyć – mówił kolegom Jan Rodowicz, legendarny „Anoda”.
To nieprawda, że na bohaterów popyt minął. Zawsze potrzebni, dziś też są wokół nas, tylko nie pchają się na afisz. Dlatego trzeba ich wyciągać z cienia, ustawiać w blasku fleszy, nawet jeśli nie bardzo za tym przepadają. Muzeum Powstania Warszawskiego co roku honoruje współczesnych superbohaterów specjalną Nagrodą im. Jana Rodowicza „Anody”. Pomagają w tym muzealnikom m.in. aktorzy serialu „Czas honoru”, dziennikarze i społecznicy. W ciągu trzech lat udało się już w ten sposób docenić zarówno tych, którzy zdobyli się na wyjątkowy akt osobistej odwagi, jak i ludzi na co dzień przełamujących bariery, co dziś wymaga nie mniejszego (innego) bohaterstwa niż 70 lat temu.
Niczego nie żałuje
Było czerwcowe popołudnie 2005 r., centrum Warszawy. Student Michał Kaczmarek mijając trzech osiłków nieopatrznie spojrzał im w oczy. To wystarczyło, by stał się przypadkową ofiarą. Katowali chłopaka wśród tłumu przechodniów. Zareagował tylko jeden człowiek – Radosław Rogowski. Ta chwila zmieniła jego życie już na zawsze. Policjant (wówczas po służbie) zapłacił wysoką cenę za to, że stanął w obronie Michała. Uszkodzone kręgi szyjne, bark i kolano, wstrząśnięcie mózgu sprawiły, że nie mógł już aspirować do służb specjalnych, o czym od dawna marzył. – Co nie znaczy, że jakbym wtedy opuścił głowę, odwrócił wzrok, to byłbym zdrowszy. Może na ciele tak, ale ucierpiałoby coś innego… – tłumaczy pan Radosław. – Nie żałuję i jestem zadowolony, wręcz dumny z tego, że na swój sposób też się sprawdziłem – mówi.
Do pierwszej edycji nagrody im. Jana Rodowicza „Anody” zgłosił go uratowany Michał Kaczmarek. – Wiem, że pan Radek szedł wtedy na basen, przygotowywał się do ważnego egzaminu sprawnościowego. Nie przystąpił do niego. Zgłosiłem jego kandydaturę, bo chciałem, żeby to, co zrobił, nie pozostało niezauważone – wyjaśnia uratowany.
W trzeciej edycji nagrodę za „wyjątkowy czyn” otrzymał Adam Hryciuk. Szesnastolatek wskoczył do Soły i uratował dwoje tonących dzieci. Jako jedyny pospieszył na ratunek, mimo że w tym miejscu kąpało się i wypoczywało wiele osób. – Przyszedł do mnie do pokoju i tak zwyczajnie powiedział: wiesz, uratowałem dwoje dzieci – wspomina mama Adama. Jej pierwsza reakcja była naturalna: synu, przecież mogłeś stracić życie! – Ale jak już ochłonęłam, powiedziałam: zrobiłeś coś wielkiego. Jestem z ciebie dumna!
Adama zgłosiła do tej nagrody Karina Grytz-Jurkowska, dziennikarka „Gościa Niedzielnego” z Opola. Pamięta, że chłopak był całym zamieszaniem wokół jego osoby bardzo zakłopotany. – Tłumaczył, że nad Sołą był z dwoma kolegami. Wskoczył, bo akurat on umiał pływać. – Ale przecież oni mi pomagali, podawali gałąź, ubezpieczali – zapewniał. Nie koncentruje się na sobie, nie uważa się za bohatera, mówi: „My to zrobiliśmy”. Najbardziej zabolały go rady jednego z gapiów: nie płyń po tego drugiego dzieciaka, nie warto – wspomina swoją rozmowę z laureatem Karina.
Z ułańską fantazją
Jan Rodowicz „Anoda” bohaterem stał się długo przed wybuchem powstania. Brał udział w ponad dwudziestu akcjach Grup Szturmowych. W tej najsłynniejszej – pod Arsenałem – wyniósł z pola walki ciężko rannego kolegę, Alka Dawidowskiego, któremu wcześniej celnym strzałem ocalił życie. Odwaga szła w jego życiu w parze z optymizmem i poczuciem humoru. Komponował piosenki, pisał wiersze, rysował karykatury kolegów i dowódców. Zofia Rodowicz, matka „Anody”, wspominała, że 1 sierpnia 1944 r. był w doskonałym nastroju, wychodząc z domu, nałożył sobie na głowę… czapkę ułańską.
W powstaniu odniósł dziesiątki ran. Lekarze orzekli u „Anody” 81 proc. inwalidztwa. Po wojnie latem nie zdejmował koszulki, by nie szokować swymi bliznami plażowiczów. Mimo to był wciąż aktywny, zarówno w „drugiej konspiracji”, jak i w życiu codziennym. Wraz z dawnymi kolegami z „Zośki” zajmował się ekshumacjami i pogrzebami poległych powstańców, współtworzył archiwum batalionu. Po wojnie zaczął studia na wymarzonej architekturze. Młodzi ludzie przychodzili na Politechnikę Warszawską, by zobaczyć na własne oczy słynnego „Anodę”. A on był wszędzie: grał, śpiewał, wygrywał zawody sportowe. Aż do wigilijnego poranka 1948 r., gdy do drzwi Rodowiczów zapukała bezpieka. Przed aresztowaniem matka zdążyła jeszcze Jankowi wsunąć kawałek opłatka do kieszeni. Dwa miesiące później z pisma ozdobionego pieczątką MBP dowiedziała się, że syn zginął. Oficjalnie – wykonując skok samobójczy z okna pokoju przesłuchań na czwartym piętrze. Ci, którzy znali „Anodę”, nigdy w tę wersję nie uwierzyli.
Przyczyną aresztowania miał być ponoć zamach na… wdowę po Feliksie Dzierżyńskim, która 22 grudnia 1948 r. gościła w Belwederze. Tak właśnie potraktowano przypadkowy wybuch kotła w jej łazience. Korzystając z okazji, aresztowano wówczas wielu powstańców. „Anoda” był pierwszy. Nieprzypadkowo. Mimo oficjalnego śledztwa prowadzonego już w latach 90. nie udało się ustalić prawdziwej przyczyny śmierci Jana Rodowicza.
W niektórych przypadkach pracownik może odmówić pracy w święta.
Poinformował o tym dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, Matteo Bruni.