Zmiana - to słowo oddaje nastrój panujący w Hiszpanii przed niedzielnymi wyborami do parlamentu. Budzące wielkie emocje głosowanie może oznaczać koniec dominacji dwóch partii. Po kryzysie wyborcy odwracają się od nich, dając kredyt zaufania nowym ugrupowaniom.
"Będą to najbardziej niepewne wybory od lat; nie wiemy, kto wygra ani kto utworzy rząd" - uważa szef madryckiego biura Europejskiej Rady Stosunków Międzynarodowych (ECFR) Jose Ignacio Torreblanca.
W niedzielę Hiszpanie wybiorą 350 członków Kongresu Deputowanych i 208 członków Senatu. Uprawnionych do głosowania jest 36,5 mln obywateli. Lokale wyborcze będą otwarte w godz. 9-20.
W Hiszpanii zabronione jest publikowanie sondaży w ostatnich pięciu dniach przed wyborami. Ostatnie oficjalne sondaże, które pojawiły się w poniedziałek, dawały zwycięstwo konserwatywnej Partii Ludowej (PP) premiera Mariano Rajoya - 25-29 proc. głosów. Taki scenariusz oznaczałby, że ugrupowanie nie zdobędzie absolutnej większości 176 miejsc w 350-osobowym parlamencie. W poprzednich wyborach z 2011 roku PP zagwarantowała sobie wygodną do rządzenia większość 186 głosów.
Na drugim miejscu w poniedziałkowych sondażach plasowała się Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza (PSOE) - 21-22 proc. Z jednej strony walczy ona o głosy wyborców z antyliberalną, lewicową partią Podemos, a z drugiej - centroprawicową, liberalną partią Ciudadanos. Sondaże dawały PSOE i Ciudadanos ponad 18 proc. poparcia, podczas gdy Podemos - 17,2 proc. W jednej z prognoz Podemos wyprzedzało liberałów.
Mimo zakazu publikowania sondaży ich przeprowadzanie jest dopuszczalne. Ośmieszając prawo wyborcze, kataloński dziennik "El Periodico" w ostatnim tygodniu kampanii codziennie publikuje prognozy wyborcze w swym wydaniu z Andory. Z "zabronionej prognozy" z czwartku wynika, że PP może liczyć na 26,2 proc., a socjaliści na 21 proc. Na trzecim miejscu plasuje się Podemos z 20,4 proc., znacznie wyprzedzając Ciudadanos (15,9 proc.).
Według analityka ośrodka badania opinii publicznej Metroscopia Marcosa Sanza Aguero sondaże, które na przemian dają trzecią i czwartą pozycję Ciudadanos i Podemos, odzwierciedlają "dezorientację hiszpańskiego społeczeństwa".
Marta Romero de la Cruz z think tanku Fundacion Alternativas uważa, że "będą to wyjątkowe wybory", gdyż "nie chodzi w nich tylko o wybór rządzących, ale o zmianę systemu i początek nowej epoki".
Od 1982 roku rząd tworzyły na przemian PP lub PSOE, które łącznie zdobywały w wyborach 75-85 proc. głosów. Jednak poparcie dla socjalistów spadło z 44 proc. w 2008 roku do 28 proc. w 2011 roku. W tym roku grozi im jeszcze gorszy wynik. Podobną ścieżką mogą pójść konserwatyści, a w niedzielę obie partie łącznie mogą zdobyć tylko ok. 50 proc. głosów. Oznaczałoby to koniec systemu dwupartyjnego w Hiszpanii, w związku z czym następny parlament może być bardziej rozdrobniony, a Hiszpanię czekałby okres niepewności związany z tworzeniem nowego rządu.
Według badaczki z Fundacion Alternativas powodem jest to, że dwie największe partie nie były w stanie interpretować zmian, jakie zachodziły w społeczeństwie i nie rozumiały potrzeby reform.
Cieniem na popularności PP kładły się też afery korupcyjne, które wybuchały w czasie, gdy kraj pogrążony był w kryzysie gospodarczym, bezrobocie sięgało 27 proc., a dziesiątki tysięcy ludzi traciły mieszkania i domy, nie będąc w stanie spłacać kredytów w bankach. Z kolei te ostatnie w 2012 roku zostały ocalone dzięki unijnej pomocy wartej 41 mld euro. Sytuacja gospodarcza zaczęła się poprawiać pod koniec 2013 roku. Obecnie wzrost PKB wynosi ponad 3 proc., ale bezrobocie wciąż jest wysokie. W październiku wynosiło 21,6 proc. i był to jeden z najwyższych wskaźników w UE.
Tych drobnych, pozytywnych zmian nie odczuwają ci, których kryzys dotknął najbardziej. Dwie trzecie Hiszpanów uważa, że sytuacja polityczna i gospodarcza jest zła lub bardzo zła i nie poprawi się w przyszłym roku.
Doradca wyborczy, politolog Jaime Miguel Adrada uważa, że to właśnie kryzys sprawił, iż hiszpański wyborca jest bardziej wymagający i przestał być wierny tradycyjnym partiom. "One wierzyły, że po kryzysie wyborcy znów się ku nim zwrócą. Wtedy jednak pojawiły się nowe ugrupowania" - tłumaczy z kolei Romero de la Cruz.
W 2011 roku na ulice hiszpańskich miast wyszli ludzie zmęczeni kryzysem, wysokim bezrobociem i brakiem perspektyw. Zapoczątkowali tzw. ruch oburzonych. To z niego narodziła się utworzona niecałe dwa lata temu Podemos, występująca przeciwko polityce oszczędności, skrajnie lewicowa i czasami nazywana populistyczną. Jej 37-letni przywódca, politolog Pablo Iglesias, krytykuje korupcję, wzrost nierówności społecznych i bezrobocia, zwłaszcza wśród młodych, a także cięcia oszczędnościowe w opiece zdrowotnej i edukacji. "Trafia do tych, na których kryzys odcisnął największe piętno" i podbiera głosy socjalistom - mówi Romero de la Cruz.
Niektórzy zarzucają Podemos, że tylko wytyka błędy rywalom, nie proponując konkretnych rozwiązań. Innym partia wydaje się zbyt radykalna. Ci, podobnie jak elektorat, któremu bliżej do centrum, zwracają się ku Ciudadanos.
Ugrupowanie istnieje od 2006 roku. Jeszcze rok temu było tylko niewielką partią regionalną działającą w Katalonii. Ciudadanos, która pod koniec 2014 roku postanowiła wejść na krajową scenę polityczną, prezentuje się jako umiarkowana i reformatorska siła. Trafia do tych Katalończyków, którzy nie popierają odłączenia się swego regionu od reszty kraju, a także tych, którzy występują przeciwko korupcji i tradycyjnej polityce. Wielu z nich to dawni wyborcy PP. Podoba się młodym ludziom, klasie średniej z miast.
"Tych nowych obywateli w wieku od 18 do 41 lat jest w Hiszpanii ponad 12 mln. Zupełnie inaczej rozumieją politykę, uważają, że jest w niej miejsce dla większej liczby partii. To oni zmienią politykę i będą głosować na partie XXI wieku" - przekonuje Adrada.
Te nowe formacje wiele zawdzięczają internetowi, gdzie zdobywają głosy młodych, coraz bardziej zainteresowanych polityką i coraz bardziej aktywnych, zwłaszcza w mediach społecznościowych.
Według Romero de la Cruz niedzielne wybory różnią się od poprzednich tym, że tuż po głosowaniu nie będziemy wiedzieć, kto stanie na czele rządu, co w systemie dwupartyjnym zawsze było jasne. PP najpewniej będzie zmuszona utworzyć koalicję. "To zupełna nowość, bo dotychczas w ogóle nie wypowiadaliśmy tego słowa, które teraz wydaje się decydujące. Musimy nauczyć się nowego języka. Dotychczas posługiwaliśmy się językiem, za którym kryła się logika dwupartyjności. Teraz wchodzimy na terra incognita" - podkreśla analityk Marcos Sanza Aguero.
Według ekspertów najbardziej prawdopodobną opcją jest rząd PP i Ciudadanos. Jednak szef liberałów Albert Rivera utrzymuje, że nie poprze rządu, na którego czele stanie Rajoy, z powodu korupcji i niewystarczających działań gospodarczych jego gabinetu. Możliwy jest też m.in. rząd Ciudadanos, socjalistów i Podemos.
Ekspertka z Fundacion Alternativas jest tymczasem przekonana, że PP utworzy krótkotrwały rząd mniejszościowy. "Konserwatyści będą zawierać pakty z innymi ugrupowaniami, by przeprowadzać reformy i coś zmieniać" - mówi.
Według analityków ECFR kluczowe znaczenie będą miały kalkulacje lidera Ciudadanos. Może liczyć na to, że jeśli nie udzieli poparcia Rajoyowi, doprowadzi do jego rezygnacji i kryzysu w PP, w ten sposób dążąc do kolejnych wyborów, w których Ciudadanos odniosłaby wielkie zwycięstwo. Podobnie może zachować się Podemos, chcąc wywołać napięcia wśród socjalistów, by następnie ich pokonać.
"Stabilność jest uzależniona od tego, jak nowe partie odczytają wyniki i czy stwierdzą, że opłaca im się nie współpracować z tradycyjnymi ugrupowaniami" - oceniają eksperci ECFR. Zanosi się też na wysoką frekwencję. "Według sondaży aż 78 proc. Hiszpanów zamierza pójść do urn, podczas gdy zazwyczaj frekwencja oscylowała wokół 67-71 proc. Ludzie chcą wziąć udział w tych wyborach" - mówi Torreblanca.
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.