Kościołowi potrzebne są miejsca, gdzie w małych wspólnotach ludzie będą uczyć się jak żyć wiarą dziś.
Ofertę mieliśmy raczej kiepską. W pierwszych latach podłoga, cztery ściany, zbita z desek wygódka nad potokiem i rozwalająca się kuchnia w starym domu gospodarzy. Mimo to chętnych na wyjazd z roku na rok przybywało. Jedne wakacje szczególnie zapamiętałem. Już nie było palca gdzie wepchnąć, a tu wieczorem kolejna grupa idzie od przystanku. Na wiadomość, że nie ma miejsca w oczach pojawiły się łzy. Bo nam ksiądz powiedział w parafii, że tu nas nie odeślą do domu. Zostali, choć dziś za to groził by nam prokurator, sanepid i wszystkie inne możliwe służby. I chyba nie żałowali. Ani proszący o przyjęcie, ani robiący dla nich miejsce w i tak już ciasnym pokoju. W następne wakacje postanowiła przyjechać na kilka pierwszych dni jedna z rodzicielek. Sympatyczna pani koniecznie chciała dowiedzieć się, co tam jest takiego, że oni koniecznie chcą jechać. Nic, proszę pani. Droga się kończy, mycie w potoku, ziemniaki trzeba obierać. A o atrakcyjności miejsca decyduje nie tyle piękno otoczenia, co specyficzny klimat, tworzony przez ludzi tam przyjeżdżających. Ludzi, nie aniołów. Bo przecież zdarzało się, że chłopcy pod mostem papierosy palili, dzieciaki kaczce głowę urwały, badając jej zachowanie w nurtach bystrego potoku. Z porządkiem w pokojach też różnie bywało. Mimo to przerastali samych siebie. Na przykład wtedy, gdy pojawiły się dzieci niepełnosprawne. Baliśmy się strasznie tego eksperymentu. O grupach integracyjnych wtedy jeszcze nikt nie mówił. Wielu musiało liczyć się z tym, że będą takie czy inne ograniczenia. Jednak dzieciaki zdały egzamin na piątkę (dziś na szóstkę, ale jestem belfer starej daty). Zdały – w większości – również ten ważniejszy egzamin. Z owoców wspólnego przeżywania wakacyjnych rekolekcji. Niemal każdego tygodnia otrzymuję jakieś wiadomości, sygnały, znaki życia. Powiedzieć, że są solą ziemi tam, gdzie ich los rzucił nie będzie nadużyciem. Bo i Kazanie na Górze nie jest do nadużycia, ale właśnie do życia, dla życia.
Zasada, że chrześcijanie pociągają nie przez to, co głoszą, ale przez to, jak żyją, nie jest nowością. Odkryli ją wierzący pierwszych pokoleń. Chociaż to, w co wierzą i co głoszą, nie jest bez znaczenia. Właściwy Ewangelii styl życia jest możliwy dzięki temu, w co wierzą i z czego czerpią. Opisywany wyżej klimat to nie tyle górska wioska, piękne widoki, fajne piosenki przy ognisku. To przede wszystkim codzienna jutrznia, Eucharystia, Namiot Spotkania ( taka osobista modlitwa Słowem Bożym), różne szkoły i rozmowy w grupach, dziesiątek różańca. Czasem dziwiliśmy się, że tyle wytrzymują. Ale i że są tacy chłonni.
Kiedyś powiedziałem, że Kościołowi potrzebne są miejsca, gdzie w małych wspólnotach ludzie będą uczyć się jak żyć wiarą dziś. Nic nowego. Pan Jezus zanim posłał uczniów w świat trzy lata spędzał z nimi dzień i noc. To była prawdziwa szkoła. Zdarzały się w niej pochwały, ale i słowa nagany. Trzy lata czekania, aż człowiek dojrzeje. A kiedy wydawało się, że oblali ten najważniejszy egzamin, wypchnął ich na głębokie wody. Jakby chciał powiedzieć wystarczy, reszta nie zależy od was.
Od pewnego czasu pojawiają się informacje o nowej strategii ewangelizacyjnej. Język i PR są ważne. Ale ważniejsze jest to, co opakowanie w sobie kryje, jaki towar jest w środku. Można mieć świetną strategię i przegrać. Można mieć portale i całą tę współczesną technikę przekazu i nie dotrzeć z przesłaniem. I można nie mieć nic, a raczej – tak po ludzku – można mieć kiepską ofertę. Droga się kończy, wygódka zbita z desek nad potokiem i spanie na podłodze. Bądź dobry i siedź w kącie, a sami cię znajdą – mawiał ksiądz Tischner. Bo na autentyzm zawsze będzie moda i zapotrzebowanie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.