Środa jest we Francji drugim dniem kwarantanny z powodu pandemii koronawirusa. Zadziwiający widok przedstawiają puste ulice paryskie, zamknięte ogrody miejskie. Niektórzy pracują z domów czy są na zwolnieniach, inni już na tzw. technicznym bezrobociu.
Lekarze mówią o spustoszeniu, jakiego może dokonać koronawirus, zanim zostanie zahamowany. Władze wzywają, by kto tylko może, nie szedł do pracy i pracował z domu.
Policjanci, którzy we wtorek starali się ludziom wyperswadować wychodzenie z domu, zbieranie się w większych grupach czy tłoczenie się w kolejkach, od środy mają nakładać wyższe kary za nieprzestrzeganie rządowych nakazów.
Niektórzy, jak młoda Polka, sprzedawczyni w legendarnej żydowskiej piekarni Sachy Finkelsztajna w dzielnicy Marais, nie poszła do pracy, bo po niedzieli, gdy nie było klientów, właściciel zamknął piekarnię.
Jak w wielu innych piekarniach także tu zawsze stało kilka stolików, przy których klienci mogli spokojnie zjeść środkowoeuropejskie specjały. Jednak już w niedzielę, stosując się do wprowadzonych z powodu pandemii zakazów, właściciel stoliki usunął. Wieczorem zobaczył, że dzienny utarg nie starczy na pokrycie kosztów stałych i zdecydował się zamknąć sklep, a pracowników posłać na bezrobocie zwane "częściowym" lub "technicznym".
Zgodnie z obietnicą prezydenta Francji Emmanuela Macrona zasiłek w wysokości 70 proc. pensji zapłaci państwo - mówi PAP sprzedawczyni, powtarzając słowa pracodawcy, nie mając jednak pewności, czy są prawdziwe. I tłumaczy, że epidemia Covid-19 i związane z nią ograniczenia przyszły w "najgorszym momencie" dla jej pracodawcy. A to dlatego, że na kilka tygodni przed żydowskim świętem Pesach, gdy normalnie w piekarni jest wielki ruch, pozbawiają sklep klienteli, a właściciela pozostawiają ze zwiększoną ilością produktów, z którymi nie wiadomo, co robić.
Natomiast we wtorek wielki ruch panował w zamieszkanym głównie przez imigrantów z Afryki Północnej handlowym rejonie 18. dzielnicy Paryża. Nie zważając na zalecenia władz, ludzie dosłownie pchali się na siebie. "Takie postępowanie zasługuje na natychmiastową karę" - powiedział sekretarz związku komisarzy policji David Le Bars w telewizji LCI, wskazując, że ukarani powinni być właściciele sklepów.
Jak dodał, "policja musi być z ludźmi". Nie chodzi o to, by straszyć, ale żeby uświadomić ludziom niebezpieczeństwo, na jakie się narażają i jakie stanowić mogą dla innych. Nie będziemy spisywać trzech biegnących razem kolegów, szczególnie jeśli zachowują między sobą odpowiedni odstęp - tłumaczył Le Bars. Według niego największy problemem stanowią sklepy i klienci stojący w kolejkach, jeden przy drugim.
Mandaty za nieprzestrzeganie nowych przepisów wynosiły do wtorku 38 euro i nie były egzekwowane; od środy wzrosły do 135 euro.
Związkowiec martwi się, że jego koledzy, będący w bezpośrednim kontakcie z obywatelami, często nieprzestrzegającymi prawa, "nie mają żadnej ochrony" przed koronawirusem. Jak podkreślił, problem nie polega tylko na braku żelu antybakteryjnego, bo "w niektórych komisariatach nie ma nawet mydła".
Ochrony brakuje nie tylko dla policjantów. Cytowany w "Journal du Dimanche" Patrick Bouet, przewodniczący francuskiego Ordre des Medecins, ciała regulującego sprawy prawne i administracyjne lekarzy, wezwał do "jeszcze bardziej zdecydowanych kroków, aby uratować jak najwięcej osób przed śmiercią".
Ten emerytowany lekarz, który kilka dni temu powrócił do pracy, wskazuje na brak masek dla personelu medycznego, groźbę braku respiratorów wobec zwiększonych potrzeb reanimacji i przeciążenie pogotowia ratunkowego. Jego zdaniem, by mieć szanse na zatrzymanie wirusa, konieczny jest również ścisły zakaz podróży.
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.