Reklama

Czas zmienić drogę

Kazimierz Nowak: „8 marca br. wyjechałem z Johannesburga – czyli do wczoraj, to jest 6 kwietnia – a więc w niespełna miesiąc pokonałem przestrzeń 650 mil, czyli ok. 1040 km. Jest to naprawdę rekord, bo przeszkadzały deszcze, straszne drogi, dogorywający rower.”

Reklama

Dzień 317-319 sztafety

Eliza, Ewa, Dominik, Sławek: 1 września br. wyjechaliśmy z Johannesburga – czyli do wczoraj, to jest 16 września – a więc w niespełna trzy tygodnie pokonaliśmy przestrzeń 1100 km. Mimo, że nie przeszkadzały nam deszcze ani straszne drogi, a jedynie niezliczone górki i bardzo silny wiatr wiejący nam nieustannie w twarz, jesteśmy z siebie dumni.

Beaufort West …

… przywitało nas pięknym słońcem. Mimo, że zmęczeni drogą, postanowiliśmy jeszcze tego dnia znaleźć Misję Świętego Jana (wiemy, że 11 kwietnia 1934 roku był tam Kazimierz Nowak). Niestety żadna z osób, z którymi rozmawialiśmy, nie potrafiła wskazać nam, gdzie mogła znajdować  się nasza misja. Powoli robiło się ciemno, postanowiliśmy poszukać noclegu. Nie łatwo znaleźć nocleg w miejscu nastawionym na turystów (gdzie ceny znacznie przekraczały nasz budżet). Kościoły tradycyjnie okazały się najmniej gościnnymi miejscami, a miejscowa policja tradycyjnie stanęła na wysokości zadania. To był długi i bardzo ciężki dzień. Otworzyliśmy szpital polowy w Beaufort West – każdy po aspirynce i do łóżeczka.

Nie odpuszczamy! Następnego dnia punktualnie o 8:00 pobiegłyśmy z Ewą na spotkanie do miejscowego muzeum – tam obiecano nam pomoc w znalezieniu Misji Świętego Jana. Ponieważ wcześniej postanowiliśmy, że przykręcimy na misji naszą „Nowakową” tabliczkę, musiałyśmy udać się po zgodę do miejscowego Urzędu Miasta. Nie było na co czekać. Czym prędzej udałyśmy się we wskazane miejsce. Tam przyjął nas Leweuyn (tamtejszy urzędnik), który mimo swojego młodego wieku, od razu pokierował nas w miejsce, gdzie jego zdaniem znajdowała się kiedyś poszukiwana przez nas misja. Podczas gdy my z siostrą biegałyśmy po mieście, Dominik ze Sławkiem dokonali gruntownego serwisu naszych trzeszczących już trochę Brennaborów. Teraz znowu chodziły jak marzenieJ. Około 11:00 wszyscy razem pojechaliśmy we wskazane miejsce. Tam, o dziwo, odesłano nas do zupełnie innego miejsca, które to okazało się kościołem św. Józefa (nie Jana), a poszukiwana przez nas misja znajdowała się w miejscu, w którym byliśmy kilkanaście minut wcześniej. No ale przecież my nie odpuszczamy!

Ojciec z parafii św. Józefa okazał się bardzo miły i pomocny. Opowiedział nam historię Misji Świętego Jana. Dowiedzieliśmy się, że od kilkunastu lat nie istnieje, a wszystkie rzeczy, które się tam znajdowały, znajdują się teraz w jego kościele. Tutaj też otrzymaliśmy pieczątkę, identyczną jak 80 lat temu otrzymał Kazimierz Nowak. Pożegnaliśmy się z ojcem i udaliśmy się ponownie do „misji”. Tym razem udało się. Pomocną dłoń wyciągnął do nas Rudi Oranje, który z ogromną radością zgodził się na przymocowanie tabliczki przy drzwiach wejściowych. Mało tego – sam ochoczo złapał za młotek.

W ten oto sposób nasza druga „Nowakowa” tabliczka znalazła swoje miejsce. Tam, gdzie niegdyś znajdowała się Misja Świętego Jana (na której otoczono opieką Kazimierza) dziś znajduje się ośrodek pomocy ubogim i chorym. Każdego dnia kilkunastu wolontariuszy na miejscu, a także w domach, pomaga tym najbardziej potrzebującym (starszym, chorym, samotnym matkom i dzieciom). Spełniliśmy naszą misję w Beaufort West. Możemy zatem pojechać dalej.

Godzina 15:00, jesteśmy na rogatkach miasta. Godzina 15:15, Sławek łapie gumę w przyczepce. Przymusowy postój. Godzina 15:40, wyruszamy dalej. A przed nami 67 km do kolejnej miejscowości – Leeu Gamka (co ciekawe „Leeu” = lew, a „gamka” = lew). No fantastycznie nam się jechało. W dwie godziny dotarliśmy do miejscowości. Czas poszukać bezpiecznego miejsca na noc. Tym razem z pomocą przyszła nam Pani Woźna ze szkoły w tutejszym location. Dostaliśmy pokoik w przyszkolnym internacie. A ponieważ jedyny miejscowy sklep zaopatrzony był jedynie w alkohol i olej, Pani Woźna z mężem przygotowali nam pyszną kolację (czyt. kanapki z serem i dżemem, najpyszniejsze kanapki z serem i dżemem, jakie jedliśmy). A tego dnia w location wielkie święto – w jednym z domów urodziło się dziecko – więc każdy co tchu pędził do sklepu i wychodził z niego z 5-litrową butlą oleju i niemniejszą butlą wina. Będzie wielkie smażenie placków, no i wielkie picie też:).

Droga do Prince Albert

Dość wożenia się po asfalcie, czas zmienić drogę. Tym samym znaleźliśmy się na szutrowej drodze w kierunku kolejnego naszego celu – Prince Albert. Przed nami majaczył już Wielki Zwartberg (Góry Czarne) – dość majestatycznie wyglądający z tej odległości. Pokonując kolejne wzniesienia, które stawały się coraz bardziej i bardziej strome oraz wymagające, co chwila spoglądaliśmy przed siebie na to, co czekało nas przecież już jutro. Ale przyroda wkoło już nie ta sama, powoli kończyły się druty kolczaste i można było popędzić w trawkę. Po lewej górka, po prawej stado pawianów nad rozlewiskiem rzeki, to po lewej stado ptaków ciągnące w kluczu, to znowu po prawej czarne bociany. Było czym się zachwycać.

Trochę się też rozciągnęliśmy na tym zaledwie 53-kilometrowym odcinku. Około południa spotkaliśmy się pod pierwszym miejscowym sklepem, było niesamowicie gorąco, zasłużyliśmy na zimne piwo. Trochę niepokoiła nas przedłużająca się nieobecność Sławka, czekaliśmy i czekaliśmy. W końcu w oddali zamajaczyła nam czerwona chustka – jest! Droga szutrowa okazała się zabójcza dla przyczepki Sławka, w ciągu 4 godzin złapał 4 gumy – właśnie w przyczepce.  A na smutki najlepsze jest zimne piwoJ. Rozbiliśmy nasz obóz pod sklepem, przyciągając tym samym rzesze ludzi, którzy byli bardzo zainteresowani, któż to zawitał do ich miasteczka.

Prince Albert – miasteczko malowniczo położone u podnóża gór, do złudzenia przypominające nasze europejskie kurorty górskie. Gdzie nie spojrzeć, ludzie grają w golfa. To, co zaskakuje: z jednej strony piękne, zadbane domki, a w ich sąsiedztwie blaszane baraki, w których żyje najuboższa ludność. Z jednej strony bogate farmy, z drugiej ludzie, którzy żebrzą choćby o kawałek chleba. To widok, który towarzyszy nam od dłuższego czasu. To, co trzeba przyznać, wszyscy ci ludzie są tak samo niesamowicie przyjaźni i uśmiechnięci.

Trochę pokręciliśmy się po mieście. Jedziemy ulicą i słyszymy, że za nami ktoś krzyczy: „Cześć!” Odkrzyknęliśmy i zatrzymaliśmy się przy około 50-letnim mężczyźnie, który zauważył naszą flagę. Okazało się, że jego matka jest Polką, a on sam, urodzony w RPA, przez całe dzieciństwo wychowywany był w kulturze polskiej. Jakże miłe spotkanie. Obowiązkowo też udaliśmy się z wizytą na farmę, na której produkuje się mleko, jogurty i sery. Każdy z nas wyszedł obładowany wyrobami mlecznymi. Mniam! Wystarczy nam na kilka dniJ. Nocleg udało nam się znaleźć jakieś 2 km za miastem, w cudownej, położonej pomiędzy górami dolince, w której zaadaptowanej na camping. Właściciel, niezwykle miły człowiek, pozwolił nam rozbić się tak naprawdę za darmo.

Kolejna ciepła, afrykańska i jakże piękna noc przed nami.

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama

Autoreklama

Autoreklama

Kalendarz do archiwum

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
27 28 29 30 31 1 2
3 4 5 6 7 8 9
10 11 12 13 14 15 16
17 18 19 20 21 22 23
24 25 26 27 28 29 30
1 2 3 4 5 6 7
1°C Piątek
rano
2°C Piątek
dzień
2°C Piątek
wieczór
0°C Sobota
noc
wiecej »

Reklama