Z Janiną Stawisińską, matką górnika zamordowanego przez zomowców z czasie pacyfikacji kopalni „Wujek” rozmawia Julia Markowska
Julia Markowska: Ile lat miałby dziś Pani syn?
Janina Stawisińska: – 48.
Zastanawiała się Pani, kim by dzisiaj był?
– Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić go jako dojrzałego mężczyznę. W moim sercu wciąż jest 21-letnim, przystojnym, prawie dwumetrowym chłopcem. Jest niezwykle silny, młody, wysportowany i dobry. Otwarty na drugiego człowieka. Nie pytał, czy komuś pomóc, tylko pomagał. Znając jego zapał w realizacji swoich zamierzeń i pracowitość sądzę, że zrealizowałby swoje największe marzenie. Zostałby geologiem. Mówił też o dużej rodzinie, chciał mieć tylu synów, by stworzyć własną drużynę piłkarską.
Sąd apelacyjny utrzymał w mocy ubiegłoroczny wyrok, skazujący na kary więzienia zomowców strzelających do górników w kopalni „Wujek”. Czekała Pani na tę chwilę kilkanaście lat.
– Wyrok jest dla mnie takim zadośćuczynieniem, że w końcu druga instancja naszej polskiej sprawiedliwości wydała sprawiedliwy wyrok. Ja w chwili ogłaszania tego wyroku czułam, jakby spadała ze mnie taka blaszana zbroja, pancerz. Dopiero w tej chwili poczułam, jak bardzo ona mnie uciskała. Poczułam, jakby był to koniec walki. Choć to na pewno nie koniec. Nie ma tych, którzy wydali rozkaz i spowodowali tę wojnę pomiędzy Polakami. Przecież tu Polak strzelał do Polaka. Usprawiedliwiają się tym, że Rosjanie stali na granicy i zagrażali naszemu bezpieczeństwu. Przecież oni mieszkali w Polsce przez pięćdziesiąt lat. W miastach takich jak Borne-Sulinowo, Białogard czekali tylko na znak. Nie musieli na nas napadać. Odpowiedzialność powinni ponieść mocodawcy. Będę do tego dążyć.
Po raz pierwszy pojechała Pani do Katowic w 1981 roku.
– Słuchałam Wolnej Europy i usłyszałam, że na „Wujku” były strzały, że są ofiary. Nie wiedziałam, że mój syn jest ranny. Czułam tylko wewnętrznie, muszę tam pojechać. Napisałam podanie do Miejskiej Rady Narodowej w Koszalinie, żeby dali mi przepustkę, umożliwiającą mnie i córce wyjazd do Katowic. Powiedziałam, że chodzi o umierającą matkę. W Katowicach zobaczyłam czołgi, koksowniki i krzyż koło kopalni, było 25 stopni mrozu. Na ceglanym murku leżało dziewięć hełmów górniczych. Były kwiaty, wieńce. Okazało się, że znajoma chciała powiadomić mnie o stanie Janka telegramem. Lecz oficer powiedział jej, że będzie mogła to zrobić dopiero po śmierci Jasia.
Przez piętnaście lat niemal zawsze pojawiała się Pani na sali sądowej. Przychodzi na myśl pytanie, po co wciąż rozdrapywać tę ranę?
– Ja jestem tam, gdzie byłam w 1981 roku, tylko trochę inaczej. Nie są to przeżycia tak intensywne jak kiedyś. Nie można jednak mówić o rozdrapywaniu ran. Rana, która powstała we mnie po zamordowaniu mojego dziecka, nie zabliźniła się i chyba już nigdy się nie zabliźni. Uważam, że nie mogę tam nie jeździć. To jest mój obowiązek, póki żyję. Jestem to winna Jasiowi, ponieważ prawda w końcu musiała zwyciężyć. W Katowicach, na salach sądowych, wśród poszkodowanych jest taka atmosfera zrozumienia. Nawzajem się wspieramy. Ci ludzie się zawsze mną zajmują, pomagają mi, choć nie mają przecież w tym żadnego interesu. Przez wiele lat w czasie rozpraw zatrzymywałam się w Ligocie u sióstr służebniczek, pod swój dach wielokrotnie pomimo upływu tylu lat zapraszają mnie koledzy Janka z kopalni. Ja jadę tam jak do swojej rodziny. Tam żyją zupełnie inni ludzie.
Powiedziała Pani kiedyś, że w Katowicach zostawiła Pani serce.
– No właśnie ja sama tego dokładnie nie rozumiem. Na zdrowy rozum powinnam nienawidzić tego miejsca, uciekać od niego jak najdalej. Przecież tu zabili mi syna. Ale ja tam znalazłam spokój i wsparcie. Jaś już po trzech miesiącach pracy na kopalni przyjechał do domu i mówił śląską gwarą, tak że nie zawsze rozumiałam, o co mu chodzi. On także czuł się tutaj bardzo dobrze, wtopił się w to środowisko. O górnikach i Ślązakach złego słowa nie dał nikomu powiedzieć, mówił, iż takich ludzi nie ma nigdzie. Na pewno miał na to wpływ fakt, że gdy pracował pod ziemią, starsi stażem bardzo mu pomagali, traktowali go jak syna. On mnie zaraził tą miłością do Katowic. Marzę, by tu pomieszkać kilka lat.
Jak ta tragedia i te wszystkie lata walki o sprawiedliwość odbiły się na Pani rodzinie?
– Po śmierci Jasia moja rodzina bardzo się zmieniła. Każdy żył sam dla siebie. Nawet w mieszkaniu tak się pozmieniało, żeby nikt nikomu nie wchodził w drogę. Córki zamieszkały w pokoju syna, ja przeniosłam się do ich pokoju, mąż został sam. Nie rozmawialiśmy o tym, co się stało, każdy wewnętrznie przeżywał to wydarzenie. Jeszcze na początku próbowaliśmy rozmawiać, ale był jeden wielki płacz. Dlatego przestaliśmy nawet próbować. W domu była straszna atmosfera obcości. Przez trzynaście lat dzień w dzień tkwiłam przy grobie syna. Wstawałam o wpół do szóstej, szłam do pracy, od razu po jej zakończeniu jechałam na cmentarz i zostawałam tam do godziny 22. Wtedy odjeżdżał stamtąd ostatni autobus do naszego domu. Jak sublokatorka wracałam, coś tam jadłam, wypełniałam swoje obowiązki domowe i kładłam się spać. Jak niemowa, z nikim nie rozmawiałam, nikogo o nic nie pytałam. Dziś wiem, że trzeba było płakać i rozmawiać, by wspólnie sobie poradzić z tym wszystkim. Trwało to trzynaście lat. W pewnym momencie opamiętałam się. Zorientowałam się, że zaniedbałam swoje córki, a one przez te wszystkie lata bardzo mnie potrzebowały. Potrzebowały matki, której można opowiedzieć o tym, co dzieje się w ich młodym życiu, poradzić się w trudnych sytuacjach.
Udało się jakoś z tym uporać? Córki poradziły sobie z brakiem matki?
– Do dziś nie porozmawiałam uczciwie z córkami o tych wszystkich latach. Nie przeprosiłam ich za to, że przez tak długi okres strasznie je zaniedbałam. Dziś już jestem gotowa do tej rozmowy. Chcę zapytać, czy mają do mnie żal za te wszystkie lata, kiedy skupiałam się wyłącznie na swoim cierpieniu. Co one wtedy czuły. Chcę powiedzieć córkom „przepraszam”. Czekam tylko na moment, byśmy spotkały się razem i miały chwilę tylko dla siebie . Wbrew pozorom nie jest to proste, ponieważ córka mieszka z rodziną w Stanach Zjednoczonych i kiedy przyjeżdża, wciąż gdzieś pędzi. Dla moich dzieci to również będzie bardzo trudna rozmowa. Życie nauczyło je, że muszą radzić sobie same, że mama zajęta jest czymś innym.
Kłóciła się Pani z Panem Bogiem? Zadawała pytanie: dlaczego właśnie mój syn został tak skrzywdzony?
– Ja nigdy nie miałam pretensji do Pana Boga. Zawsze prosiłam Go o siłę i zdrowie, i życzliwych ludzi na swojej drodze. O to proszę do dziś. Dziękuję Mu za to, kim jestem i że mam to, co mam. Nic mi więcej nie potrzeba oprócz tego, co On mi dał. Nigdy w życiu nie pytałam, dlaczego ja. Czemu miałby być to ktoś inny? Widocznie był taki Boży plan, mnie jako człowiekowi przystało na to się zgodzić. Tak widocznie miało być. Podporządkowałam się tej decyzji, choć po ludzku nie potrafiłam sobie z nią poradzić. Bardzo długo nie mogliśmy sobie wszyscy z tym poradzić. Matki zawsze cierpią najbardziej. Rozumieją to tylko te kobiety, które przez to przeszły. Matka Staszka Pyjasa, ks. Jerzego Popiełuszki – one wiedziały, co to znaczy tak straszna śmierć syna. Przeszły przez ten krzyż, przez tę drogę krzyżową, dlatego to rozumiały. Inni nie są w stanie tego zrozumieć. Wielu ludzi wciąż pyta mnie cynicznie, po co tam poszedł. Żyjemy teraz w innym wymiarze historycznym, choć w wolnej Polsce nie za bardzo potrafimy sobie poradzić z przeszłością.
Czy władze potrafią rozmawiać o tamtych wydarzeniach?
– Ludzie rzadko kiedy doceniają te wszystkie śmierci, złożone w ofierze wolnej Polski. Najdziwniejsze, że są to ludzie, którzy żyli w czasie PRL-u. I pamiętają, jaki on był. Nie wiem, jak to się dzieje, ale gdy ktokolwiek zostaje wybrany do parlamentu, zaczyna pełnić jakąś funkcję publiczną, to zaczyna inaczej myśleć. Jakby tracili rozsądek wraz z ze zdobyciem stanowiska. Przestają zauważać, co jest czarne, a co białe. Myślą tylko o sobie. Zapominają o innych.
Rozmowa archiwalna - ukazała się w dodatku koszalińsko kołobrzeskim Gościa Niedzielnego nr 20/843(6 lipca 2008)
* * *
Protest w kopalni „Wujek” rozpoczął się po wprowadzeniu stanu wojennego na wieść o zatrzymaniu szefa zakładowej „Solidarności” Jana Ludwiczaka. Negocjacje strajkujących z władzami nie przyniosły rezultatu. Władze postanowiły więc rozwiązać sprawę siłowo. Najpierw zaatakowali strajkujących armatkami wodnymi, gazami łzawiącymi i świecami dymnymi. Później na teren kopalni wkroczyły uzbrojone oddziały ZOMO . Doszło do walki wręcz, następnie pluton specjalny zaczął strzelać do protestujących. Na miejscu zginęło sześciu górników, jeden umarł kilka godzin po operacji, dwóch kolejnych na początku stycznia 1982 r. Wśród nich był Janek Stawisiński, koszalinianin. 22 górników zostało postrzelonych. Nie jest znana liczba tych, którzy zostali lżej ranni.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Cyklon doprowadził też do bardzo dużych zniszczeń na wyspie Majotta.
„Wierzę w Boga. Uważam, że to, co się dzieje, nie jest przypadkowe. Bóg ma dla wszystkich plan”.
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.