Złamać którąkolwiek kolumnę podtrzymującą gmach odwiecznych wartości, to popełnić zbrodnię i samobójstwo równocześnie.
Przed tygodniem pisałem o czołgach. Że potrzebne, ale bać się trzeba. I tak wróciły wspomnienia stanu wojennego. Były te dramatyczne. Ale były i groteskowe. Msza w kościele filialnym, samochód stoi, wsiąść i pojechać jak zawsze. Nie wolno. Stan wojenny. Potrzebna przepustka. Ubrałem się w sutannę, czarny długi płaszcz, kapelusz – żeby wyglądać. I poszedłem na komendę milicji. Po przepustkę. Funkcjonariusz przy wejściu nie wiedział, co ze mną zrobić, narzuciłem swój scenariusz: „Ja do komendanta” i walę przed siebie. Widziałem jego przerażone oczy – wpuścił bez legitymowania, kryminał. Dotarłem do komendanta, nawet pokazali gdzie. „Panie komendancie, proszę o przepustkę na samochód na terenie gminy…” Usłyszałem, że nie może, takie sytuacje nie zostały uwzględnione w dekrecie, a więc… „A więc pojadę rowerem, drogę w śniegu ładnie ubiliście, ubrany będę służbowo jak dziś, a parafianie nie ze mnie ale z władzy śmiać się będą”. Zatkało go. Coś tam mruczał do siebie, za chwilę głośno: poruczniku, proszę księdzu wypisać na teren gminy na dwa tygodnie. Potem jeszcze parę razy tam byłem, aż kiedyś parafianin przyszedł do mnie z bloczkiem przepustek in blanco. „Niech ksiądz do nich nie chodzi. Wypisać blankiet, parafialną pieczątkę przybić, może być i dla wikarego, i dla katechetki, wystarczy na długo”.
Wojskowy posterunek przed miastem łatwo było ominąć boczną drogą, troszkę dalej, ale każdy wolał tamtędy, a wojsko udawało, że nie widzi. Tak było u nas, tak samo we Wrocławiu – tyle, że w plątaninie ulic łatwiej było ślad zmylić. Niektóre towary w sklepach były pod ochroną. Tak było z winem mszalnym. Wszak alkohol był zakazany. Sklepy z winem mszalnym (to po prostu zwyczajne, ale prawdziwe i nie doprawiane niczym wino, z normalnymi procentami). Otóż wspomniane sklepy czasem miewały ten towar. Raz cały sklep był zastawiony węgierskim rieslingiem. „Ksiądz bierze, bo może nie być!” Wziąłem ile moich i organisty pieniędzy starczyło. Było na długo, jedną butelkę trzymam na pamiątkę do dzisiaj.
Katechetka za mąż wychodziła. Skromne, domowe przyjęcie miało być. Nieliczni goście zawczasu zaopatrzyli się w przepustki na przejazd. A młodzi poszli do urzędu po zaświadczenie, że ślub będzie. Potrzebne było, by kupić napoje. No i śmiech na sali! Na określoną ilość butelek wódki specjalnego kwitu nie trzeba. Ale przyjęcie miało być bezalkoholowe. Oni chcieli na oranżadę (coli nie było w wojennej ofercie). Owszem, wódki 30 butelek bez problemu, ale oranżady nie. Ale młodzi przeskoczyli problem.
Takich opowiastek można by wiele… Starczy. Wszyscy wiemy, że nie zostały zmyślone, ani wynalezione dopiero na wojenny użytek. Myśmy od czasów prawdziwej i strasznej wojny umieli kombinować. Niemcy byli bardziej naiwni i podszyci strachem. Tak udało się mojemu Tacie nastraszyć ich tyfusem. Kilka buteleczek po lekach, a na drzwiach kartka z dwoma słowami: Achtung, Fleckfiber” (uwaga, tyfus plamisty). Zwiewali jak się patrzy. Sowieci lubili odgrywać światowców i to wychodziło nieraz zabawnie. Potem władza nad Polakami przeszła w ręce „obywatelskie”. W ręce i umysły ludzi nieokrzesanych, nie zawsze piśmiennych, ślepo wiernych swoim szefom. Stare triki trzeba było aktualizować i dało się jakoś żyć. Pokłosie tego zbieramy do dziś. Bo całkiem zwyczajnie drzemie w nas jakaś żyłka kantowania jak nie władzy, to sąsiada. Jak nie sąsiada – to wspólnika. A owa wspólność interesów zwykle zasadza się na kłamstwie, choćby ono nawet potrzebne nie było. A jak kłamstwo – to i niestałość. Bo dziś można okłamać tak, jutro w tej samej sprawie inaczej. Już chciałem napisać „w lewo” albo „w prawo”. Ale zostałbym posądzony, że upolityczniam felieton, bo to wicie, towarzysze… (to jeszcze Gomułka).
Coś z tego wszystkiego zostało. Gdybyż to tylko rzeczy groteskowe. Dotknięte zostały plagą niestałości, przewrotności, złośliwości, podłości sprawy wielkie, nieraz bardzo wielkie i dotyczące być albo nie być państwa całego. Mamy to we krwi, kiełkowało to w czasach trudnych, gdy Polska miała przestać istnieć. Teraz sami chcemy tego? A może jesteśmy jako Polska i jej poszczególni obywatele tak sterowani, że nie zdajemy sobie sprawy, iż do jakiejś katastrofy tuż-tuż. Potrzebne to było, by przetrwać zabory, okupacje, komunę – ale przestało być potrzebne. Ba! Jest śmiertelnie niebezpieczne. Tymczasem górę bierze hasło: Mącić, mącić, mącić. Nawet na Wiejskiej to widać.
Co zatem? Powiem krótko: dekalog. Tylko tyle potrzeba: w społecznym życiu bezwzględnie słuchać starych, od tysięcy lat powtarzanych reguł. Mówić w życiu prywatnym, społecznym i państwowym prawdę: nie kłam! Nie nabijać sobie kasy bez pamięci i bez miary: nie kradnij! Nie sięgać po przemoc ani w domu, ani na ulicy, ani w rządowych gmachach: nie zabijaj! Mów, zawsze mów (pisz, pokazuj) prawdę w domu, w sejmie, w prasie czy innych publikatorach: nie mów fałszywie! Buduj wszystko na Bogu i dobrej, trwałej więzi rodzinnej.
Ktoś mruknie: ale wymyślił, to dawno zdarte płyty. Ani jedno, ani drugie. Taka jest natura ludzkiej istoty. Złamać którąkolwiek kolumnę podtrzymującą gmach odwiecznych wartości, to popełnić zbrodnię i samobójstwo równocześnie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W kilkuset kościołach w Polsce można bezgotówkowo złożyć ofiarę.
Na placu Żłobka przed bazyliką Narodzenia nie było tradycyjnej choinki ani świątecznych dekoracji.