Katoliccy biskupi Zimbabwe ostrzegli wczoraj reżim prezydenta Roberta Mugabe, że jeśli nie zezwoli na wolne i uczciwe wybory, w kraju może wybuchnąć wojna domowa - donosi dzisiejszy "Dziennik".
- Wielu ludzi w Zimbabwe odczuwa gniew, który lada moment doprowadzi do rewolty - napisało dziewięciu hierarchów w liście, który rozesłali do parafii w całym kraju. Zaapelowali także do wiernych, by 14 kwietnia stał się narodowym dniem modlitwy za pomyślność kraju. Połowa mieszkańców Zimbabwe to katolicy. Biskupi po raz pierwszy wspólnie wystąpili z otwartą krytyką władz w Harare. Jednak jeden z ministrów Mugabe uznał, że to dowód, iż Zimbabwe to „wolny kraj". - U nas Kościoły mogą mówić, co chcą - dowodził szef resortu informacji Sikhanyiso Ndlovu, zapewniając, że rząd przygotowuje się do rozpisania wyborów. Ndlovu przemilczał jednak to, że w ubiegłym miesiącu policja rozbiła manifestację opozycji, w wyniku której dwie osoby straciły życie. Jej lider Morgan Tsvangirai natomiast trafił do aresztu, gdzie został ciężko pobity. 83-letni prezydent Mugabe, który niepodzielnie rządzi krajem od 1980 r., twierdzi, że opozycjoniści łamią prawo, bo organizują manifestacje bez zgody władz i dlatego „zasługują" na pobicia.
Incydent wpisuje się w rosnące napięcia dyplomatyczne między krajami.
W coraz bardziej powiązanym świecie jesteśmy wezwani do bycia budowniczymi pokoju.
Liczba ofiar śmiertelnych w całej Azji Południowo-Wschodniej przekroczyła już 1000.
A gdyby chodziło o, jak jest w niektórych krajach UE, legalizację narkotyków?
Czy faktycznie akcja ta jest wyrazem "paniki, a nie ochrony"?