Propagujemy wartości chrześcijańskie - reklamuje się Nasz Dziennik. Ale w redakcji gwałtownie ubywa dziennikarzy. Są wyrzucani lub odchodzą sami z powodu "narastającej arogancji" redaktor naczelnej Ewy Sołowiej - donosi Gazeta Wyborcza.
Dlatego zadaję sobie pytanie: jak to możliwe, aby dorobek "Naszego Dziennika" mozolnie budowany przez ostatnie 9 lat, był tak gwałtownie marnotrawiony w ostatnich miesiącach poprzez nieodpowiedzialną politykę personalną, dziwaczne formy zatrudniania itp. Do czego to może doprowadzić? Strach pomyśleć. Ludzie, którzy pozostają w redakcji są już na granicy wytrzymałości nerwowej. Za chwilę tam może się stać coś niedobrego! Pani Ewa Sołowiej zupełnie nie radzi sobie m.in. z polityką kadrową. Pomijam fakt, że tak doprawdy nigdy jej nie było. Myślenie, że dzisiaj ludzi można bezkarnie wyszydzać, wyrzucać i wymieniać, jak zużyte robocze rękawiczki budzi tylko litość. Arogancja wobec pracownika to błąd! Takich działań w żaden sposób nie da się wszczepić w podstawy cywilizacji łacińskiej, z której garściami chcą korzystać przecież instytucje – dzieła o. Dyrektora. Za takie można poniekąd uznać "Nasz Dziennik". Dlatego ludzie odchodzą z "Naszego Dziennika". Jeden po drugim. A Pani Ewa wciąż pozostaje w stanie samouwielbienia dla swojej nieomylności, gdy gazeta ledwie dyszy. Podsumowując: zgadzam się z celami "Naszego Dziennika", przez lata starałem się jak mogłem najlepiej je realizować. Jednak zmuszony jestem zaprotestować jako katolik i Polak przeciw metodom zarządzania zespołem redakcyjnym. Dla mnie takie metody są zupełnie niezrozumiałe i nigdy ich nie zaakceptuję. Są obce. Nie rozumiem zatem dlaczego z takim niezrozumiałym uporem – godnym lepszej sprawy – są praktykowane w "Naszym Dzienniku" przez Panią Ewę Sołowiej? Nie jestem nowicjuszem w pracy dziennikarskiej. Zaczynałem w konspiracji. Od 1990 roku pracowałem w gazetach lubelskich, współpracowałem z Radiem Lublin, "Naszą Polską", redagowałem "Naszą Wspólnotę" – polonijną gazetkę Duszpasterstwa Polonii w Austrii. Ojcze Dyrektorze, w "Naszym Dzienniku" pracuję od marca 1998 roku – najpierw jako korespondent, gdy jeszcze mieszkałem i pracowałem w Wiedniu, a od 1 września 1998 roku już na etacie. Gdy zespół redakcyjny dziesiątkowany był – tak doprawdy najczęściej z błahych przyczyn – przez Panią Ewę Sołowiej, gdy odchodzili doświadczeni redaktorzy, wśród pozostających jeszcze w pracy powstawał wewnętrzny, zupełnie ludzki, zrozumiały odruch buntu. Jednak ten bunt był skutecznie tłumiony przez strach, aby nie być – jak to określaliśmy między sobą – "następnym do raju". To był ewidentny mobbing naszych przełożonych. Mówię to uczciwie i z pewnym zażenowaniem. W efekcie aby nie być ofukniętym, publicznie ośmieszonym, najczęściej milczeliśmy i zamykaliśmy się w sobie, nie dając z siebie tego, co moglibyśmy dać, gdyby takie warunki pracy były stworzone. Czyli po prostu trochę dziennikarskiej autonomii i możliwości głośnego wyrażania myśli. Bez narażania się na szyderstwa ze strony Pani Ewy Sołowiej czy jej protegowanych jak Katarzyna Orłowska-Popławska, a wcześniej Hanna Budniaczyńska.
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.