Kościół angolijski jest najstarszym Kościołem Czarnej Afryki. Kościołem,
którego żywotność i wiarygodność dała o sobie znać w tragicznych czasach,
trwającej ponad 40 lat, wojny domowej.
Jak ludzie wspominają ten dramatyczny czas?
Stanisław Wróbel CSsR: Opowiem historię, która w 1994 r. wydarzyła się w Huambo. Wtedy na nowo rozpoczęła się wojna. Miasto było opanowane przez NPLA i zaatakowały go bojówki UNITA. W naszym domu formacyjnym zgromadzili się wszyscy współbracia razem ze studentami oraz wielu świeckich, którzy uważali, że tu będzie im łatwiej przeżyć, że będzie bezpieczniej. Dom był dość solidnie zbudowany. Leżał w centrum miasta. Zaczęto tak bombardować, że na podwórku leżało kilkadziesiąt centymetrów łusek i odłamków różnych pocisków, granatów, bomb. Dom był pod obstrzałem dzień i noc przez 57 dni. W sumie mieszkało w nim 51 osób. Tylko raz dwie z nich odważyły się wyjść po wodę. Natychmiast zginęły. Reszta cały ten czas siedziała w środku. Moi współbracia mówią, że przeżyli cudem. Kilka dni przed atakiem jeden z naszych księży pojechał na targ i kupił worek kukurydzy. Nie wiadomo, po co, bo nie było takiej potrzeby, coś go skłoniło i kupił. Tym workiem kukurydzy przez 57 dni żywiło się 51 osób. Podobno terror był tak wielki, że nawet niemowlęta nie płakały, ponieważ wyczuwały ogromne napięcie. Tę kukurydzę wydzielano każdemu po kilka ziarnek na dzień i w ten sposób ludzie przetrwali. Współbrat, który przeżył te chwile, opowiadał, że w dniu, w którym skończyła się kukurydza, skończyła się wojna. Jej dramat dotykał bezpośrednio każdego. To nie było tak, że wojna toczyła się gdzieś w lasach, ona dotykała ludzi w centrum miasta, w ich własnych domach.
Na ile to, co się działo, zniszczyło nie tyle infrastrukturę, ale też samych Angolijczyków?
Stanisław Wróbel CSsR: Człowiek został zniszczony w swym wnętrzu. To jest kolejna tragedia. Zniszczona została instytucja rodziny. Mężczyźni – mężowie, synowie, bracia – zostali wcieleni do jednego lub drugiego wojska. Rodziny zostały rozerwane, żołnierze nadużywali swojej wolności, gwałcąc kobiety. Pojawiło się bardzo dużo samotnych matek, bardzo często były to nastolatki. Jest masę dzieci wojny. Wszelkie hamulce moralne zostały zerwane. Wpłynęła też na to prowadzona w szkołach edukacja. Kubańczycy, którzy w większości byli nauczycielami, zachęcali uczniów do nieposłuszeństwa swoim rodzicom, ponieważ ci np. nie chcieli przyjąć systemu komunistycznego. Mówili: Teraz wy musicie wprowadzić nowy porządek w kraju i w społeczeństwie. Wielu ludzi nie interesuje Kościół, wiara, Bóg, żyją zupełnie innymi sprawami.
Jest jednak też bohaterska karta Kościoła, choćby katechiści, z których wielu oddało życie, by głosić Ewangelię…
Stanisław Wróbel CSsR: Wielu misjonarzy zginęło, innych wydalono. Ci, co zostali, z powodu wojny nie zawsze mieli możliwość dotarcia do ludzi. Stąd też nieoceniona rola katechistów, którzy żyli z ludźmi na miejscu i jednocześnie utrzymywali kontakt z misjonarzami, żeby na nowo zaczerpnąć siły. Wśród angolijskich katechistów jest wielu męczenników, którzy swoim życiem przypłacili wierność wierze i Panu Bogu.
W jednej z naszych misji w Melonge przez kilkanaście lat stacjonowały wojska kubańskie. Obok była szkoła, do której uczęszczali chłopcy, którzy chcieli zostać katechistami. Wybudowano też dla nich skromne domki, w których przez lata nauki mieszkali. Kandydaci musieli być żonaci, ale przez dwa pierwsze lata mieszkali sami i dopiero w trzecim roku sprowadzali całą swoją rodzinę. Każda taka rodzina otrzymywała małe pole. Uprawiała na nim różne warzywa. Uczyła się rolnictwa, by potem uczyć innych, a jednocześnie utrzymać się z pracy własnych rąk. Katechiści byli kimś ważnym w wiosce, jej liderami. Dostawali też rower, by móc się przemieszczać z jednej miejscowości do drugiej. I tę szkołę zniszczono. Kubańczycy zrobili sobie w niej arsenał amunicji, który siły przeciwne wysadziły w powietrze.
Czego Angola najbardziej teraz potrzebuje?
Stanisław Wróbel CSsR: Kościół musi się włączać w proces pojednania. Ludzie są ogromnie poranieni wewnętrznie. Krzywd po obu stronach było niesamowicie dużo i nie jest łatwo sobie z tym poradzić. Wystarczy chociażby spojrzeć na Bałkany, gdzie wciąż odzywają się stare animozje. Podobna sytuacja panuje w Angoli. Przez dziesiątki lat wyrządzano sobie nawzajem wiele krzywd, na przemoc odpowiadano przemocą. Dlatego też pojednanie ludzi z Bogiem i między sobą jest najważniejszym zadaniem, stąd po wojnie rozpoczęliśmy misje ludowe. W Luandzie mamy też parafię. Najważniejszym momentem duszpasterskim jest w niej właśnie spowiedź. Nieustannie ktoś czuwa w konfesjonale, a ludzie wciąż przychodzą i spowiadają się. To też jest służba ludziom i krajowi poranionemu przez wojnę, krajowi tak bardzo cierpiącemu przez rany, które jeszcze dźwiga na sobie. Angolijczycy potrzebują pomocy w przezwyciężeniu noszonego w sercach bólu. Na ich rany trzeba wylać olej Miłości.
Rozm. B. Zajączkowska/ RV (publikowany obecnie tekst jest wyborem z archiwalnych rozmów, emitowanych w Radiu Watykańskim 8 i 15 lutego 2003 r.)