Reklama

113 urodziny Nowaka

"Pisałbym dużo - ale i czasu nie ma - zresztą o troskach mych pisać co Ci pomoże? - a wesołego nic nie przeżywam! - ot tyle - że piekielnie słońce pali - południe, a ja ruszyć muszę, aby obiad zjeść syty i tani, tam na stepie". (Kazimierz Nowak w liście do żony, Marsa Matruk, 25 czerwca 1932 roku)

Reklama

10 stycznia 2010, niedziela, dzień 2 (67 dzień sztafety)

Słońce wychyla się powoli, chmury stawiają jeszcze opór. Uczestnicy podobnie. Fanatycznego wielbiciela daktyli, Piotra R., do szybkiego wydostania się ze śpiwora nie skłania nawet (fałszywa co prawda) informacja, że siatkę z przyszykowanym właśnie na rano owocem życia, ktoś zabrał.

Siatka wisi na drzewie, drzewo rośnie przed garażem, dookoła nic nie ma. Żeby dać jakieś porównanie - mazowieckie równiny. Oczywiście z pewnymi zastrzeżeniami dotyczącymi gęstości zaludnienia, roślinności i tego np., że całkiem blisko jest Morze Śródziemne (tutaj, nie na Mazowszu).

A tak znaleźliśmy się w garażu:

W nocy z czwartku na piątek w przygranicznym Sollum, do którego dojechaliśmy dzień/noc wcześniej autobusem z Kairu (zabrało to kilkanaście godzin, bo po drodze m.in. burza piaskowa, a potem przymusowy postój ze względu na mgłę), przywitaliśmy ekipę drugiego etapu libijskiego. Powitanie trwało do rana (zaczęło się zresztą po 2 w nocy, więc i nic dziwnego), rano zaś płynnie musieliśmy przejść do pożegnań, poprzedzonych spektakularnym przekazaniem pałeczki sztafety. Ania, Dominik, Marcin i Kasper zabrali się do autobusu do Marsa Matruh, gdzie mieli przesiadkę do Kairu. W stolicy, zwanej tu niekiedy po prostu i aż Egiptem, czekać miał na nich gościnny Sebastian.

My tymczasem spakowaliśmy się w sakwy i wyruszyliśmy. W podobną drogę, tyle że rozłożoną na nieco więcej dni. Pierwszy postój, na śniadanie, po przejechaniu kilku zaledwie metrów, okazał się cokolwiek trudny, z uwagi na towarzyszące nam ogromne zainteresowanie mieszkańców naszymi żółtymi sakwami i nami w ogóle. Trudno się zresztą temu dziwić - jeszcze w piątek byliśmy zwykłymi przyjezdnymi, graliśmy na plaży w piłkę (Paweł i Teofil, Teo zakończył zawody z jedną bramką na koncie), piliśmy herbatę i zarzucaliśmy wędkę (Paweł - gość, który zna się praktycznie na wszystkim), a już dzień później mamy na sobie dziwne ciuchy i zasuwamy, zamiast jak ludzie, na rowerach.

Ciuchy zresztą mogłyby wzbudzić niejakie zdziwienie nie tylko tutaj, ale i w Polsce. Oto bowiem ze względu na pewne trudności logistyczne i wystąpienie elementów właściwych dla gospodarki niedoboru jedziemy w wyprawowych koszulkach, które np. wskazują, że nazywam się Piotr Sudoł i jestem liderem etapu libijskiego. Ale to i tak nic, wobec faktu, że jest z nami też dwóch Zbyszków Sasów (konwencja: od Sasa do Sasa). Koszulki mamy więc po starszych braciach, ale spisują się bardzo dobrze, podobnie jak i kurtki, skutecznie osłaniające przed wiatrem i mocnym, szczególnie wczesnym popołudniem, słońcem.

Pierwsze kilometry pokonujemy z pewnymi oporami, wszyscy stopniowo przyzwyczajają się do sprzętu, ale im dalej, tym jedzie się lepiej. Ponieważ jednak wyruszamy dość późno, udaje nam się przejechać przed zmrokiem tylko ok. 40 km. Miejscowość Bak Bak, w której zatrzymujemy się na chwilę, ostatecznie okazuje się naszym sobotnim miejscem przeznaczenia. Oprócz checkpointu, stacji pogotowia ratunkowego i kilku zabudowań beduińskich, nie ma tu nic więcej.

Na nocleg wybieramy garaż, nie mamy bowiem specjalnego wyboru. Pewnie, że chciałoby się jechać dalej i biwakować w zupełnej głuszy, problem polega jednak na tym, że od samego początku naszym zmaganiom z szosą i (niezbyt silnym) bocznym wiatrem, towarzyszy obstawa - policja turystyczna, która ogranicza nasze pole manewru. "Smutni panowie" nie są może jakoś bardzo ponurzy, nie znaczy to jednak, że zamierzają odpuścić. Mają nas pilnować, w przeciwnym razie ktoś przypilnuje ich, dla Ualida i Yassira wybór jest więc w tej sytuacji pojęciem czysto teoretycznym.

Miejsce wcale nie jest złe. Świetnie nadaje się choćby do wymiany łańcuchów i pomniejszych reperacji, których nie zdążyliśmy zrobić rano, a które są niezbędne po przejęciu rowerów, mających w kołach dopiero co blisko 2000 km etapu drugiego.

Rowerami zajmują się Roman i Paweł. Ten drugi testuje również maszynkę benzynową radzieckiej jeszcze produkcji (marka Szmel-3). Początki są trudne, obsługa nie jest bowiem intuicyjna, z pomocą przychodzi jeden z policjantów. Wrodzony brak respektu do ognia pozwala mu na naprawdę sporo. Na nic zdają się dramatyczne apele Pawła (co prawda w języku polskim, a to może tłumaczyć brak reakcji): "Niech się pan od tego odsunie!" oraz "Niech pan tego bardziej nie pompuje!". Ostatecznie grunt, że wszystko działa (jakby co, jesteśmy w końcu od razu na pogotowiu).

Posiłek, herbata, wiadomo. Nawet marne 40 km trzeba jakoś zregenerować. Jeden z ratowników przyłącza się do nas na chwilę, pokazujemy mu zdjęcia, Teofil opowiada o Nowaku. Siedzimy pod gwiaździstym niebem. Naprawdę jest romantycznie.

Przyjazna atmosfera udziela się też jednemu z przebywających razem z nami w garażu (obiekt jest naprawdę spory) policjantów. Gdy to Magdzie pomaga w rozłożeniu karimaty, można mieć jakieś podejrzenia co do jego zamiarów, gdy jednak i mnie również, po ojcowsku, dopina zamek z śpiworze, układając mnie w ten sposób do snu, nie może być wątpliwości, że robi to po prostu z sympatii.

Śpimy. Podłoga garażu jest całkiem wygodna.

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama

Autoreklama

Autoreklama

Kalendarz do archiwum

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
27 28 29 30 31 1 2
3 4 5 6 7 8 9
10 11 12 13 14 15 16
17 18 19 20 21 22 23
24 25 26 27 28 29 30
1 2 3 4 5 6 7
1°C Sobota
dzień
2°C Sobota
wieczór
0°C Niedziela
noc
1°C Niedziela
rano
wiecej »

Reklama