22 lipca 2010 roku, 260 dzień sztafety, graniczny (Zambia-Zimbabwe) most przewieszony 110 metrów nad lustrem rzeki Zambezi. Piotr Strzeżysz, zupełnie nie jak na lidera przystało, właśnie stracił grunt pod nogami. Przed nim długa droga w dół. Pokona ją bardzo szybko. BUNGEE!! Tak rozpoczyna się 9. etap Afryki Nowaka. Zapraszamy na pierwszą relację.
Jakub Szymczuk/ Agencja GN Wodospady Wiktorii - zdjęcie zrobione przez fotoreportera Gościa Niedzielnego „Ogłuszający huk wodospadu Victoria. Ponad „lasem deszczu”, wisi przepiękny łuk tęczy, świeci lubieżnie żarne słońce. Parno, wilgotno, lecz tak wspaniale, że z szaloną radością trwałoby się tutaj choćby lat dziesiąte (…) Ponad całą okolicą panuje jeden tylko potężny huk – huk olbrzymiej masy wód potężnej rzeki, które spadają w bezdeń dzikiego jaru. Strome, kolorowe ściany wąwozu, a hen w głębi szmaragdowa, zda się wąziutka, że przekroczyć można, pieni się królowa rzek południa – Zambezi…” – tak 10 grudnia, 1933 roku pisał Kazimierz Nowak w liście do żony.
Dwudziestego drugiego lipca, po kilkugodzinnej podróży nocnym busem z Bulawayo w Zimbabwe, docieramy do Victoria Falls. Z Polski wylecieliśmy dwa dni wcześniej, nocując na kempingu w Rzymie, by następnego dnia wsiąść do samolotu lecącego do Johannesburga. Na lotnisku w RPA odebraliśmy rower, który mieliśmy przekazać Agnieszce Grudowskiej, uczestniczce etapu Zabijskiemgo. Przez kolejne dwa tygodnie Agnieszka będzie z nami jechać przez Zimbabwe z Victoria Falls do Bulawayo.
Z RPA lecimy samolotem linii Fly KUMBA, który polecił nam spotkany w hali odlotów Mr Makumba. Na moje niepewnym głosem postawione pytanie: Is it safe?, wyszczerzył w uśmiechu śnieżnobiałe zęby i zagrzmiał: no problem, my brother!
Początkowo mieliśmy w planach przyjechać do Victoria Falls autobusem, ale perspektywa lotu liniami KUMBA zwyciężyła nad rozsądkiem i za równowartość stu siedemdziesięciu dolarów zakupiliśmy cztery bilety, upewniwszy się jeszcze uprzednio, czy możemy zabrać ze sobą rower, bez konieczności płacenia haraczu.
Nasz lot, numer 001, był już dwie godziny opóźniony. Z niepokojem obserwowaliśmy tablicę odlotów, na której znikały kolejne miejscowości docelowe, a nasze Bulawayo ciągle delayed i delayed. W końcu jednak pojawiło się oczekiwane przez nas słowo boarding i mogliśmy wsiąść na pokład. Przed wyjściem z hali pracownik linii kłaniał się uniżenie przed każdym podróżnym powtarzając formułkę: bardzo nam przykro, to więcej się nie zdarzy… Na razie z linii KUMBA korzystać nie zamierzamy, co nie znaczy, że ich nie polecamy.
Lot był wygodny, wylądowaliśmy bez przeszkód i zaraz po wyjściu z samolotu zostaliśmy skierowani do czegoś, co wyglądało jak obdrapany hangar, w którym właśnie wybuchł granat, a okazało się halą lotniska. Na granicy ówczesnej Rodezji Północnej i Południowej (dzisiejszej Zambii i Zimbabwe) Kazimierz Nowak pisał:
„Znowu staję na nowej granicy. Że też ta Afryka musi być podzielona na tyle „ogródków”, otoczonych kolczastym drutem wiz, ceł. Gdyby nie te granice, podróż moja byłaby o połowę choćby lżejsza, a i wrażenie wolności byłoby zupełne.
Zdaje mi się czasem, że jestem czemś tak maleńkiem, mniejszym od książeczki paszportowej, dzięki której dopiero podnoszą się zapory graniczne i pozwalają toczyć się dalej… daleko!”
Nam, w dzisiejszych czasach, na pewno jest nieporównywalnie łatwiej przekraczać granice, niż czynił to nasz podróżnik. Za trzydzieści dolarów (jako że obowiązującą obecnie walutą w Zimbabwe jest dolar amerykański) dostaliśmy bez zbędnych formalności wizy, ważne trzydzieści dni. Musieliśmy jeszcze stanąć w kolejce do odprawy. To, co jest zwykłą formalnością w większości krajów, tutaj okazało się bezkrwawą walką między celnikiem a nami o każdą podejrzaną sztukę bagażu. A tych podejrzanych rzeczy mieliśmy całkiem sporo. Dziesięć kilogramów długopisów, dziwne metalowe tabliczki, kilkanaście piłek, telefon satelitarny, zdecydowanie zbyt dokładne mapy, książki i przewodnik krytykujący prezydenta, dwa komputery, mnóstwo przeróżnych kabli, ładowarek, wtyczek i słuchawek, różową perukę, maskotki w kolorowych ubrankach, klucze z łańcuchami, śrubki, nakrętki, nie mówiąc o normalniejszych rzeczach, typu – dwie torby sprzętu fotograficznego, no i rozłożony na części, owinięty folią rower – jeden na całą czwórkę. Tak więc, choć staraliśmy się wyglądać normalnie i uśmiechać standardowym, przygłupim, lekko wymuszonym uśmiechem oraz odpowiadać na pytanie: jak się macie? – mamy się świetnie, to i tak nie umknęliśmy uwadze celników. Zresztą, nawet bez tych dziwnych rzeczy w torbach i plecakach, wyróżnialiśmy się aż nadto. Czym? Ano kolorem. Tutaj kolor wyróżnia i czy chcesz czy nie chcesz, rzuca się w oczy. Tubylcy znów przywieźli kilogramy papieru toaletowego i papierosy, ale ciekawe, co tam mają Ci biali w bagażu.
Tysiąc dwieście długopisów, których część pojawiła się po otworzeniu pierwszej torby i metry splątanych kabli i wtyczek wystających z plecaka tak skonsternowały oficjeli, że odstąpili od przeszukania reszty bagażu. I całe szczęście. Moglibyśmy być posądzeni o współpracę, a już nie daj boże o przynależność do wyklętej sekty dziennikarzy, co raczej zamknęłoby dla nas granice i naraziło na szwank dalsze powodzenie sztafety. Na szczęście tłumaczenie, do czego potrzebne nam te długopisy, piłki oraz inne kurioza i imponderabilia tak zmęczyło służbistów, że wreszcie zostawili nas w spokoju. Może to konwersacja z udającymi „no abla –słabo mówić angielski” Polakami przekonała ich, że dziennikarze z nas żadni.
Co do języka angielskiego, to warto przypomnieć, że Kazimierz Nowak bardzo narzekał na brak umiejętności porozumiewania się w tym dzisiejszym lingua franca. Oto co pisał w liście do żony z terenów ówczesnej Rodezji Południowej, a dzisiejszego Zimbabwe:
„Gorzej z konwersacją, bo słabo władam językiem angielskim, tak jak dwuletnie dziecko (angielskich rodziców naturalnie), ale nie moja wina, że Anglicy mówią tylko po angielsku. Trudno. Trzeba się uczyć znowu, bo bez tego języka nie sposób wędrować po tej części świata, a może i po całym świecie w ogóle. Mając jednak dużo odwagi, zaczynam łamać język, wkładać go w zęby i jakoś angielskie dźwięki przechodzą mi przez gardło – ponoć poprawnie nawet”
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
FOMO - lęk, że będąc offline coś przeoczymy - to problem, z którym mierzymy się także w święta
W ostatnich latach nastawienie Turków do Syryjczyków znacznie się pogorszyło.
... bo Libia od lat zakazuje wszelkich kontaktów z '"syjonistami".
Cyklon doprowadził też do bardzo dużych zniszczeń na wyspie Majotta.
„Wierzę w Boga. Uważam, że to, co się dzieje, nie jest przypadkowe. Bóg ma dla wszystkich plan”.