Doktor n. med. Mikołaj Winnicki pracuje w tej części Włoch, gdzie epidemia koronawirusa przybrała największą siłę. Mając możliwość obserwacji zarówno zachowania Włochów, jak i Polaków (jest m.in. członkiem Rady Biznesu przy Uniwersytecie Opolskim), zauważa wiele wspólnych cech łączących oba narody w obliczu pandemii.
- Jeszcze kilka tygodni temu Włosi, podobnie jak Polacy, uważali koronawirusa za coś abstrakcyjnego. To było widoczne na każdym kroku. Osoby, które przylatywały z Chin, otrzymywały karteczki z zaleceniami domowej kwarantanny, ale nikt się nimi specjalnie nie przejmował. Nawet po pierwszych doniesieniach o zakażeniach dla większości kilkukrotne wyjście na kawę do baru było świętym rytuałem dnia - wspomina.
Sytuacja zmieniła się wraz z radykalnym wzrostem zachorowań i będących ich skutkiem zgonów. W wielu szpitalach, do których jednocześnie trafiło tylu chorych, że nie dla każdego były dostępne respiratory i sztuczne płuca, konieczne okazało się powoływanie komisji decydujących o tym, komu należy udzielić pomocy.
- Z dnia na dzień do ludzi zaczęła docierać prawda, że koronawirus zakaża wszystkich, także naszych przyjaciół i członków rodziny. To już nie były opowieści gdzieś z dalekiego kraju. Ludzie zrozumieli, że wirus może zakazić także ich, a ofiarami koronawirusa nie są tylko anonimowi staruszkowie, lecz także ich znajomi w wieku, w którym nie myśli się o śmierci. (…) Musimy pamiętać, że do pandemii mieszkańcy Włoch dożywali bardzo sędziwego wieku, a ochrona zdrowia stoi tu na stosunkowo wysokim poziomie - wskazuje lekarz.
Zdaniem dr. Winnickiego, działania włoskich władz, które wprowadziły nakaz samoizolacji, dają już pozytywne efekty.
- Nikt tu już nie żartuje sobie z epidemii. Do niedawna noszenie masek było traktowane dość swobodnie. Dzisiaj jeżeli ktoś pojawi się w sklepie bez maseczki, wszyscy patrzą na niego jak na kryminalistę. Kolejne regiony wprowadzają nakaz ich noszenia, bo nikt nie wie, czy nieświadomie nie zakaża innych. Mieszkańcy mogą wyjść do 200 m od miejsca swojego zamieszkania. Bez konieczności nie można wyjechać poza granice gminy, a sankcje za złamanie zakazów są bardzo surowe. Nikt rozsądny nie kwestionuje potrzeby utrzymania dystansu społecznego. Jeżeli ktoś łamie zakazy, musi się liczyć z tym, że sąsiedzi lub przechodnie natychmiast powiadomią o tym karabinierów lub policję. Dlatego kiedy czytam informacje z Polski o beztroskim traktowaniu zaleceń, to zapewniam: we Włoszech też tak było. Polacy też zrozumieją, że ograniczenia, nawet te trwające kilka tygodni, dają im szansę na szybszy powrót do normalności. Bez nich epidemia będzie trwała miesiącami, a żaden kraj na świecie nie jest przygotowany na sytuację, gdy w jednym czasie do szpitali karetki zaczną przywozić tysiące pacjentów z tą samą chorobą i wymagających tego samego sprzętu - podkreśla.
Podobnie jak w Polsce we Włoszech pojawiły się problemy z dostępem do maseczek. Ponieważ w gminie, gdzie mieszka lekarz, każdy obywatel otrzymał dwie jednorazowe maseczki, mieszkańcy szybko opracowali metodę ich sterylizacji przy pomocy kilkunastu gramów spirytusu i pudełka śniadaniowego.
- Po prostu część tekstylną maseczki zakłada się na wieczko pudełka, a na jego dno wlewa się spirytus. Następnie pudełko szczelnie się zamyka. Po trzech godzinach przetrzymywania materiału w oparach alkoholu maseczkę uważa się za ponownie nadającą się do użycia - opowiada PAP dr Winnicki.
Według niego, jeżeli chodzi o możliwość opanowania epidemii, Polska ma pewną przewagę nad Włochami.
- Możemy korzystać z ich doświadczeń. Kupiliśmy trochę czasu, a ten jest niezbędny do przygotowania szczepionki lub opracowania skutecznych metod leczenia tej choroby. Pewną nadzieję dają doniesienia o pozytywnym wpływie szczepień na gruźlicę, które mają sprawić, że zakażenie przechodzi się nieco łagodniej. W Polsce są one obowiązkowe od wielu lat. We Włoszech nikt ich nie wymagał. Do przemyślenia pozostaje kwestia zasad kwarantanny. Chińczycy gromadzili chorych w kontrolowanych przez służby medyczne obiektach. We Włoszech część chorych i podejrzanych o nosicielstwo przebywało w warunkach domowych. Część zakażeń pochodziła właśnie od nich, bo mogło dochodzić do transmisji wirusa na bliskich lub niewłaściwie przygotowanych opiekunów czy członków rodziny - uważa dr Winnicki.