Mam wrażenie, że traktowanie Mszy świętej na równi, a może nawet gorzej niż nabożeństw, to zewnętrzny przejaw czegoś, co powinno smucić nie tylko duszpasterzy, ale wszystkich wiernych.
Maj i październik to dla mnie ciężkie miesiące. Bo chociaż jestem już ponad dwie dekady księdzem, to wciąż na nowo przeżywam stres i targają mną poważne wątpliwości co do kierunku rozwoju pobożności części polskich katolików. O co chodzi? O taki obrazek, który wciąż w czasie wymienionych miesięcy można zobaczyć w wielu kościołach w naszej Ojczyźnie: Nabożeństwo majowe albo różańcowe, świątynia pełna wiernych. Nabożeństwo się kończy, a zaraz po nim odprawiana jest wieczorna Msza święta. Tyle, że na Mszy zostaje garstka wiernych, a rzesze wiernych uczestniczące w nabożeństwie, tłocząc się w drzwiach, z większym lub mniejszym pośpiechem wychodzą z kościoła...
Wielokrotnie mi już tłumaczono, że nie powinienem się stresować, bo część z tych wychodzących była na Mszy rano, więc nic dziwnego, że sobie idą. Ale jaka część? Z moich niezbyt poprawnych metodologicznie z punktu widzenia naukowego obserwacji wynika, że tym tłumaczeniem można objąć mniejszość tych, którzy po nabożeństwie nie zostają na Mszy świętej.
Mam wrażenie, że traktowanie Mszy świętej na równi, a może nawet gorzej niż nabożeństw, to zewnętrzny przejaw czegoś, co powinno smucić nie tylko duszpasterzy, ale wszystkich wiernych.
Jakiś czas temu Jan Drzymała w komentarzu w portalu Wiara.pl zżymał się, że jakiś ksiądz witając uczestników niedzielnej Eucharystii, stwierdził, iż przyszli oni i on spełnić swój obowiązek.
W pewnej parafii byłem świadkiem sporu między księżmi. Poszło o to, co jest ważniejsze - punktualne zaczynanie Mszy świętej czy wyspowiadanie wszystkich chętnych, nawet tych, którzy wpadli do kościoła na ostatni moment. Ksiądz, który się spóźnił, bo spowiadał, wyraźnie nie rozumiał, o co chodzi drugiemu.
Zdarzyło mi się również słyszeć, jak układano program pewnej świeckiej uroczystości. Gdy już wszystko było dopięte na ostatni guzik (łącznie z tęgą popijawą na końcu), jeden z organizatorów zawołał: „Zapomnieliśmy o Mszy!”. Reszta spojrzała na niego nieprzychylnie. „Co nasza impreza ma wspólnego z Kościołem?” – zapytał ktoś. „Nic, ale ksiądz będzie niezadowolony, że nie zamówiliśmy Mszy” – powiedział z całą szczerością inicjator dopisania Mszy do programu. W tym konkretnym przypadku obyło się bez dodawania na siłę Mszy świętej. Ale sam wielokrotnie uczestniczyłem w rozmaitych imprezach, do których doczepiona była Najświętsza Eucharystia niczym kwiatek do kożucha.
Katechizm Kościoła Katolickiego przypomina, że „Eucharystia oznacza i urzeczywistnia komunię życia z Bogiem i jedność Ludu Bożego, przez które Kościół jest sobą. Jest ona szczytem działania, przez które Bóg w Chrystusie uświęca świat, a równocześnie szczytem kultu, jaki ludzie w Duchu Świętym oddają Chrystusowi, a przez Niego Ojcu” (KKK 1325). Przypomina też, że „Inne zaś sakramenty, tak jak wszystkie kościelne posługi i dzieła apostolstwa, wiążą się ze świętą Eucharystią i do niej zmierzają. W Najświętszej bowiem Eucharystii zawiera się całe duchowe dobro Kościoła, a mianowicie sam Chrystus, nasza Pascha” (KKK 1324).
Wydaje mi się, że trzeba to przypominać, zarówno świeckim, jak i duchownym, ponieważ tendencja do „instrumentalnego” traktowania Mszy świętej skutkuje na dłuższą metę jej lekceważeniem i niezrozumieniem. Msza święta nie może być dodatkiem, a tym bardziej ozdobnikiem do rozmaitych imprez i obchodów. Nie może też być pretekstem do popisów oratorskich na tematy zupełnie z nią niezwiązane. „Nasz sposób myślenia zgadza się z Eucharystią, a Eucharystia ze swej strony potwierdza nasz sposób myślenia” – stwierdził osiemnaście wieków temu św. Ireneusz. Czy jego słowa nadal są aktualne?
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W kilkuset kościołach w Polsce można bezgotówkowo złożyć ofiarę.
Na placu Żłobka przed bazyliką Narodzenia nie było tradycyjnej choinki ani świątecznych dekoracji.