Prezydent Bronisław Komorowski w wywiadzie dla "Newsweeka" powiedział, że ma suwerenne prawo wyboru kandydata na premiera, który daje największe szanse utworzenia dobrego rządu. Nie chciał odpowiedzieć, czy w przypadku wygranej PiS Jarosław Kaczyński spełniałby to kryterium.
Pytany, czy nie powierzy po prostu misji tworzenia utworzenia rządu liderowi zwycięskiego ugrupowania, odpowiedział: "Nie widzę tu sprzeczności, ale przypominam, że nie ma w tej kwestii żadnego automatyzmu".
"Mam suwerenne prawo wybrać kandydata, który moim zdaniem będzie dawał największe gwarancje utworzenia dobrego rządu. Zawsze lider zwycięskiej partii ma największe szanse, ale nie ma gwarancji" - podkreślił Komorowski.
Pytany o kryteria, jakimi będzie się kierował wybierając swego kandydata, prezydent powiedział, że najważniejsza kwestia to szansa na zbudowanie koalicji, która będzie miała większość w parlamencie. "I zapał do reform" - dodał.
Komorowski nie chciał odpowiedzieć na pytanie, czy prezes PiS Jarosław Kaczyński spełniałby te kryteria, gdyby PiS wygrało wybory. "Proszę mnie zwolnić z odpowiedzi" - powiedział.
Na uwagę dziennikarza, jak prezydent miałby powierzyć misję tworzenia rządu Kaczyńskiemu, skoro lider PiS nie podaje mu ręki, Komorowski powiedział: "To raczej jego problem, nie mój".
"Ze strony Jarosława Kaczyńskiego padło pod moim adresem wiele agresywnych słów, ale nie chcę dolewać oliwy do ognia. Nie zamierzam się rewanżować, tym bardziej, że to ja wygrałem wybory z Jarosławem Kaczyńskim" - zaznaczył.
Na uwagę, że podczas kampanii deklarował chęć zasypywania podziałów, Komorowski odpowiedział: "I nadal chcę, ale do każdego tanga trzeba dwojga". W ocenie prezydenta, w polskiej polityce "stało się coś, co utrudnia odbudowę poczucia wspólnotowości". "W każdej sprawie toczy się wojna" - zauważył.
"Niemniej budowanie mostów ponad podziałami - zarówno politycznymi, jak i społecznymi - uważam, zgodnie z filozofią zaprezentowaną jeszcze w kampanii, za kluczowy warunek rozwoju Polski" - zaznaczył Komorowski. Dodał, że budowanie kultury debaty publicznej oraz dialogu społecznego to niezmiennie jeden z filarów jego wizji prezydentury.
Prezydent pytany był także, jakiej koalicji oczekiwałby po wyborach, czy widzi w niej miejsce dla SLD. "Przyszła koalicja powinna być przede wszystkim stabilna, przewidywalna i dawać szansę na długie rządy" - powiedział Komorowski. Wyraził także nadzieję, by koalicja ta miała program oparty na wizji modernizacji Polski w kluczowych obszarach.
Na pytanie, czy lewica spełnia te kryteria, odpowiedział, że nie wie. "Ale jestem gotowy, aby o tym rozmawiać" - dodał.
Prezydent zaznaczył, iż chce, by w Pałacu Prezydenckim odbywały się debaty zaplecza eksperckiego wszystkich partii. "Wtedy można zobaczyć, o co partiom chodzi w sprawach kluczowych dla państwa, bez politycznego teatru" - ocenił.
Według Komorowskiego, byłoby dobrze, by wszystkie partie miały dużą zdolność koalicyjną. "Dziś największą mają Platforma i PSL, ale uważam, że rolą prezydenta jest także wspomaganie odzyskiwania zdolności koalicyjnej przez inne ugrupowania" - zaznaczył.
Na uwagę, że lider PiS pomocy prezydenta chyba sobie nie życzy, Komorowski odpowiedział, że to wybór PiS. "Ale ta partia ma trudności we wskazaniu potencjalnego koalicjanta" - dodał.
Prezydent nie musi desygnować na premiera szefa zwycięskiej partii, ale powinien kierować się układem sił politycznych w parlamencie, bo nowy premier musi jeszcze otrzymać poparcie bezwzględnej większości posłów - podkreślają konstytucjonaliści.
Konstytucjonalista prof. Marek Chmaj powiedział PAP, że prezydent rzeczywiście może desygnować na premiera kogoś innego niż lider zwycięskiej partii i będzie to w zgodzie z konstytucją. "Konstytucja mówi, że prezydent desygnuje Prezesa Rady Ministrów i mówi tylko tyle. To od prezydenta zależy, którą osobę desygnuje" - zaznaczył naukowiec ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej.
Zastrzegł jednak, że powołany przez prezydenta premier i wskazana przez niego Rada Ministrów muszą potem otrzymać wotum zaufania od Sejmu.
"Jeżeli prezydent wskaże kandydata, który nie uzbiera wymaganej większości w Sejmie, to wtedy okaże się nieskuteczny, a zatem z logiki systemu wynika, że prezydent powinien kierować się układem sił politycznych w parlamencie" - dodał.
Prof. Chmaj podkreślił, że w tym przypadku wotum zaufania dla Rady Ministrów musi być udzielone bezwzględną większością głosów, więc prezydent powinien wskazać takiego kandydata, który będzie mógł taką większość uzbierać. Wyjaśnił, że jeśli premier wskazany przez prezydenta nie zdoła zbudować większość i nie otrzyma wotum zaufania, to kolejnego premiera wskazuje Sejm.
Jednak - jak mówił - wiąże się to z pewnym chaosem. "Premier desygnowany przez prezydenta urzęduje bowiem przez kilka tygodni, zaczyna się karuzela stanowisk i to - można powiedzieć - nie sprzyja stabilności systemu" - zaznaczył.
Chmaj zwrócił uwagę, że choć zwyczajowo desygnację na premiera otrzymywał szef ugrupowania, które zwyciężyło w wyborach, to od tego zwyczaju też bywały wyjątki. Np. - jak powiedział - prezydent Lech Kaczyński na prośbę PiS desygnował Kazimierza Marcinkiewicza, który nie był szefem ugrupowania.
Prof. Bogusław Banaszak z Uniwersytetu Warszawskiego również potwierdza, że prezydent - w zgodzie z ustawą zasadniczą - może desygnować na premiera, kogo uzna za stosowne. Zastrzegł, że desygnacja prezydenta nie oznacza jeszcze, że ta osoba rzeczywiście będzie premierem, bo - jeśli mu się nie uda otrzymać dla siebie i swojego rządu wotum zaufania - parlament wybierze swojego kandydata na premiera.
Naukowiec podkreślił, że to prezydent poniesie odpowiedzialność polityczną, jeśli jego kandydatowi nie uda się zbudować większości. Dlatego, jak mówił, choć desygnowanie na premiera lidera partii, która otrzymała najwięcej głosów jest tylko zwyczajem, to "zwyczaje mają swoją logikę".
Prof. Banaszek zastrzegł jednocześnie, że nie musi być nielogicznym wskazanie przez prezydenta na premiera kogoś innego niż szef zwycięskiej partii, jeśli ugrupowanie to nie umie zbudować koalicji, a samo nie ma większości w Sejmie.
Prezydent może też, według prof. Banaszka, wybrać np. polityka małej partii, która jest języczkiem u wagi w arytmetyce sejmowej, a on ma szanse zbudować większość dla swojego gabinetu.
Jak przypomniał prof. Banaszek, pod rządami poprzedniej konstytucji z uprawnienia tego skorzystał prezydent Lech Wałęsa. W 1992 roku powołał on na stanowisko premiera Waldemara Pawlaka, który jednak nie zdołał zbudować większości i po 33 dniach jego misja zbudowania rządu zakończyła się niepowodzeniem.
Także Marek Belka był w 2004 roku kandydatem prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego na premiera, jednak choć został powołany nie uzyskał wotum zaufania. Sejm nie zgłosił potem własnego kandydata na premiera, a prezydent po raz drugi desygnował i powołał Belkę, który w końcu otrzymał wotum zaufania.
Wywiad komentują także politycy.
Politycy PO pytani o wypowiedź Komorowskiego, podkreślali w poniedziałek, że "prezydent przypomniał zapis konstytucji, który jest w niej od wielu lat, a komentowany jest od dwóch dni". "Nasza historia pokazuje, że nie zawsze lider (zwycięskiej) partii był desygnowany na premiera. Nie ma tutaj stałej reguły. Prezydent przypomniał, że to on ma prawo desygnować tę osobę, nic więcej" - zaznaczyła wiceszefowa klubu Platformy Małgorzata Kidawa-Błońska.
Prezes PiS Jarosław Kaczyński zwrócił z kolei uwagę, że "na płaszczyźnie czysto konstytucyjnej pan Komorowski w pierwszym kroku może powołać kogo chce". "Tyle tylko, że jeśli ta osoba nie będzie miała większości w parlamencie, to nie będzie miała wotum zaufania" - dodał. Jak przypomniał, "w drugim kroku to już parlament powołuje premiera". "Jedno jest pewne, że jeśli PiS wygra wybory, to będzie rządziło" - podkreślił lider Prawa i Sprawiedliwości.
"Nie przypominam sobie, żeby prezydent Francois Mitterand - a pozycja francuskiego prezydenta jest dużo silniejsza niż polskiego - proponował misję utworzenia nowego rządu przedstawicielowi lewicy, kiedy wygrała prawica. Podobnie, kiedy wygrała lewica, prezydentem był Jaques Chirac, nie proponował powołania rządu z premierem prawicowym. Jest pewien obyczaj, który zwykle jest przestrzegany i podobnie było w Polsce" - zauważył Kaczyński.
Szef SLD Grzegorz Napieralski podkreślił, że o tym, kto będzie premierem "zdecydują Polacy w czasie, kiedy wrzucą kartkę do urny wyborczej". "To od Polaków zależy, nie od prezydenta" - podkreślił.
Lider Sojuszu dodał, że o tym "kto będzie premierem zdecyduje większość parlamentarna, a jaka ona będzie zdecydują Polacy". "I tutaj nikt na to nie ma wpływu. To większość koalicyjna zdecyduje, czy kobieta, czy mężczyzna, z jakiej partii będzie sprawować tę funkcję. I to naprawdę nie jest zależne od nikogo z nas polityków, to jest zależne od Polaków" - powtórzył Napieralski.
Zdaniem Eugeniusza Kłopotka (PSL) prezydent swoją wypowiedzią niepotrzebnie wpisuje się w przedwczesną dyskusję, zwłaszcza, że trudno przewidzieć jeszcze rezultat wyborów. "Czołowe ugrupowania polityczne, czołowi politycy tych ugrupowań - i ku mojemu zaskoczeniu w to się wpisuje również pan prezydent - dostali jakiegoś amoku. Do wyborów parlamentarnych jeszcze sporo miesięcy" - powiedział PAP polityk PSL.
Jego zdaniem wyborcy i tak "zrobią porządek" i ustalą po swojemu przyszłe koalicje, a także to, kto będzie mógł zostać premierem. Kłopotek uważa, że przypomnienie o uprawnieniach głowy państwa nie ma sensu na tym etapie. "Panie prezydencie, daj pan spokój, mamy jeszcze sporo czasu, a rozstrzygną i tak wyborcy" - powiedział poseł.
Wiceszef klubu PJN Paweł Poncyljusz traktuje wypowiedź prezydenta Komorowskiego jako "gafę". "Znamy jego gafy pt. a gdzie parasol dla prezydenta Sarkozy'ego, kto pierwszy siada - czy Angela Merkel czy Bronisław Komorowski, mamy też gafę o kobietach, które zostają w domu, kiedy mężczyźni idą na polowanie" - wyliczał.
Dodał, że traktuje wypowiedź prezydenta jako gafę, bo "w polskiej tradycji ostatnich dwudziestu lat utarło się, że w pierwszej kolejności nominacje czy tytuł do powoływania rządu ma lider zwycięskiej partii politycznej". "To niepotrzebne podgrzewanie atmosfery i chyba dziwnie by się stało, gdyby Bronisław Komorowski przegranej partii proponował powoływanie rządu w pierwszej kolejności" - ocenił Poncyljusz.
Konstytucja mówi, że prezydent desygnuje premiera, a w ciągu dwóch tygodni od pierwszego posiedzenia Sejmu powołuje go i przedstawiony przez niego rząd. Od dnia powołania, nowy premier ma dwa tygodnie na przedstawienie Sejmowi programu działania Rady Ministrów wraz z wnioskiem o udzielenie rządowi wotum zaufania. Wotum zaufania Sejm uchwala bezwzględną większością głosów w obecności, co najmniej połowy ustawowej liczby posłów.
Gdyby w konstytucyjnym terminie nie udało się powołać rządu lub jeśli rząd nie uzyskałby wotum zaufania, inicjatywę tworzenia gabinetu przejmuje Sejm.
W ciągu 14 dni od upłynięcia terminów: powołania rządu lub uzyskania przez rząd wotum zaufania, Sejm wybiera premiera oraz proponowanych przez niego ministrów bezwzględną większością głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. Prezydent powołuje tak wybrany rząd.
Gdyby jednak i Sejmowi nie udało się wybrać rządu, wówczas prezydent w ciągu 14 dni powołuje premiera i na jego wniosek pozostałych członków rządu. Sejm w ciągu dwóch tygodni od dnia powołania Rady Ministrów przez prezydenta udziela jej wotum zaufania większością głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów.
Jeśli rządowi nie uda się uzyskać wotum zaufania, prezydent skraca kadencję Sejmu i zarządza nowe wybory.
- ocenił w najnowszej analizie amerykański think tank Instytut Studiów nad Wojną (ISW).
Wydarzenie wraca na płytę Starego Rynku po kilkuletniej przerwie spowodowanej remontami.
Rośnie zagrożenie dla miejscowego ekosystemu i potencjalnie - dla globalnego systemu obiegu węgla.
W lokalach mieszkalnych obowiązek montażu czujek wejdzie w życie 1 stycznia 2030 r. Ale...