2 marca odbyło się oficjalne przekazanie książeczki sztafetowej w Centrum Liloba werbistów w Kinszasie. 3 marca ekipa 17. wyjechał o 5-tej nad ranem w kierunku Kanangi. Rozpoczął się etap rzeczny Afryki Nowaka. Napływają krótkie informacje z których jasno wynika, że “krokodyle są, ale małe”, hipopotamów jeszcze nie widać – pojawią się za jakiś czas!
Archiwum Łukasza Wierzbickiego
Kazimierz Nowak w czasie swojej podróży przez Afrykę
5 marca
Utknęliśmy w Kanandze, jeszcze 200 km do rzeki, ale już dwa dni szukamy transportu, jest tu prawdziwe Kongo, totalny bałagan, ale jest ok. Ojciec Sylwester nam bardzo pomógł.
6 marca
Jesteśmy w Luebo. Po prawie 12 godzinach totalnej jazdy przejechaliśmy 200 km. Drogo, ale się nie dziwię. Teraz jesteśmy na rzece i wszystko zależy tylko od nas. No, prawie wszystko.
10 marca
Rzeka wartka, zasięg jest! Za plecami 200 km zdradliwej Kasai, 5 dusznych i upalnych biwaków oraz porządne, równikowe burze. Nastroje: 10!
11 marca. Relacja telefoniczna z etapu wodnego
Kinshasa – miasto biedy, brudu i przekupnych policjantów. Tak twierdzi Sylwek – misjonarz z Polski, który zdeklarował się nam pomóc. Odebrał nas z lotniska i ugościł. Fakt, Kinshasa nie może się podobać, nawet w kategorii miast afrykańskich. Dzięki poprzedniej ekipie przejęliśmy kontakt w Katandze. Facet ma na imię Jim. Sprawił na nas wrażenie lokalnego mafiozo, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Miał bezsprzeczne poważanie wśród lokalnych mundurowców. Na lotnisku przyjął nas w sposób godny podziwu.
Katanga – miasto dużo ładniejsze i obrzydliwie naszpikowane ładnymi kobietami (ale oczywiście byliśmy grzeczni!). Jim mógł prawie wszystko, ale nawet on nie potrafił nam załatwić transportu do Luebo. Od początku wiedzieliśmy, że może to być jedna z najtrudniejszych części naszej wyprawy. W końcu jego znajoma – za 450 dolarów zaofiarowała nam auto i trzech kierowców.
Droga była faktycznie nieciekawa (właściwie wcale jej nie było) – 200 km przez 11 godzin. Totalne bezdroża. Można było się nabawić choroby morskiej. W Luebo spełniliśmy obowiązki Nowakowe – tabliczka itp., a następnie znaleźliśmy się na rzece Lulua. W końcu wszystko, no może prawie wszystko, zależało tylko od nas. Po kilku dniach mimo szczerych chęci nie spotkaliśmy krokodyli, które są tu małe – do 3 metrów długości, nieśmiałe i mało pewne siebie. Hipcie mają się podobno pojawić na Kongo. Uwierzymy jak zobaczymy.
Archiwum Łukasza Wierzbickiego Nowakowa "Maryś" na rzece Kasai Rzeki Lulua i Kasai są właściwie nizinne, ale prąd szybki, bywa 4-6 km na godzinę. Po 5 dniach spływu mamy za sobą 1/5 trasy. Ludzie w miarę życzliwi, bronią nie straszą, nie licząc maczet, którymi błysnęli nam przed oczami, zaskoczeni przez nas w dżungli. Było to jednak bardziej ze strachu niż z agresji. Unikamy większych miast typu Ilebo, gdzie prawdopodobnie wiedzą o nas służby mundurowe i zechcą nas traktować jak “bankomaciki”. Z jednej wioski nie chcieli nas wypuścić. Po negocjacjach, prezencikach i informacjach, że jesteśmy policjantami z Polski umówionymi z ministrem w Kinshasie w końcu nas puścili.
Nie jest źle płynąc rzeką i podziwiając przepiękną dżunglę równikową. Opędzamy się od moskitów, a w nocy kleimy się od duchoty i wilgoci. Ale biwaki pod gołym niebem potrafią być przepiękne, szczególnie gdy w oddali słychać dźwięk tam-tamów i śpiew mieszkańców okolicznych wiosek. Jeśli będzie możliwość prześlemy następną relacje, ale nie wiemy kiedy i czy się uda.
21 marca
Płyniemy w upale, deszczu i wietrze. Pokonujemy dziennie średnio po 40 km, ale mamy wrażenie, że rzeka nigdy się nie skończy, że zagubi się w nieskończonych rozlewiskach. Od kilku dni Kasai kluczy i rozlewa się na kilka kilometrów, co bardzo utrudnia nawigację i odnalezienie nurtu. Jednak to wszystko drobiazgi w porównaniu z przyrodą, jaką możemy podziwiać! Biwakujemy na białych piaskowych łachach, palimy ogniska i chłoniemy najdzikszą Afrykę. Gdyby tylko nie te koszmarnie duszne noce i roje komarów… Za plecami już ponad 180 tys. pociągnięć wiosłem, ale przed nami groźny Swinborn. Jeden z najniebezpieczniejszych odcinków rzeki.
24 marca
Czas leci, ale i kilometrów ubywa. Wszystkie dni są podobne do siebie. Nie ma co ukrywać, sielankowej krainy to nie przypomina.
Klimat zabójczy, ludzie nieufni, często pierwszy raz oglądający białe twarze. Staramy się rozbudzić ich zaufanie, ale nie jest to łatwe. Mimo świetnej atmosfery, jaka panuje między nami, cały czas czujemy lekkie napięcie: w czasie każdego spotkania z miejscowymi i w czasie każdego noclegu. Omijamy co większe wioski, żeby nie mieć do czynienia z mundurowymi lub innymi ważniakami, którzy rządzą w tym terenie.
Kiedy chęć wypicia zimnego piwa stała się nie do wytrzymania, cudem trafiliśmy na ogromną plantację palmy kokosowej, gdzie zarządzają blade twarze. Marzenie stało się faktem.
Frank Schmidt, Holender zarządzający plantacją, zezwolił na swoim domu przymocować „Kazikową tabliczkę”.
Okazało się, że rzeka Kasai w połowie swego biegu jest miejscem gdzie wydobywają diamenty. Całe wioski zajmują się wybieraniem piasku z dna i transportem w odpowiednie miejsca. Prawdopodobnie międzynarodowe korporacje robią tę bardziej intratną resztę. Atmosfera w tym regionie była cokolwiek nieciekawa. Pełno zakazanych gęb i większa doza agresji. Próba zakupu chleba zakończyła się fiaskiem. Wycofaliśmy się na z góry upatrzone pozycje, czyli na nasze kajaki. Jednego ranka grupa ciemnych typków próbowała sprzedać nam małe diamenty. Baliśmy się prowokacji i zrezygnowaliśmy z zakupów, a już prawie ustalaliśmy, kto będzie je przemycał przez granicę w wiadomym miejscu .
Co do zwierzaków to są drobne sukcesy. Miałem osobisty zaszczyt dojrzeć Forfitera o jakieś 30 metrów ode mnie. Janusz przez przypadek, podpływając do brzegu, przyłożył krokodylowi wiosłem. Woda aż się zagotowała. Mały osobnik, ale nie wiem, kto się bardziej przestraszył – on czy my. Któregoś dnia polowaliśmy z aparatem na hipcia. Mamy wrażenie, że ze zwierzakami jest tu jak u nas z wilkami – dużo się o nich mówi, ale mało kto je widział. Na razie sukcesów fotograficznych zero.
Kończymy prawie rzekę Kasai. Jesteśmy lekko zaniepokojeni trudnym wejściem w Kongo, podobno to miejsce, gdzie zdarzały się zatonięcia statków. Skoro jednak Kazik sobie poradził na swojej łódce, to pewnie i nam się uda. Jesteśmy dobrej myśli.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W niektórych przypadkach pracownik może odmówić pracy w święta.
Poinformował o tym dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, Matteo Bruni.