publikacja 18.04.2025 06:45
W tej sprawie chyba jednak nie.
Wielki Piątek, dzień w którym wspominamy zbawczą mękę i śmierć Jezusa. Dzień niesienia krzyża – chciałoby się powiedzieć. Niósł go On, nosimy i my. Nasze większe czy mniejsze, lżejsze czy cięższe krzyże codziennych zmartwień, problemów, trudności. Tych związanych z tym, co dzieje się w świecie polityki oczywiście też...
Mocno niepokoiły mnie w młodości wypowiedzi w stylu „każdy ma swój krzyż” albo „prędzej czy później chrześcijanin musi wziąć krzyż”. Bo rozglądałem się i jakoś niespecjalnie go w swoim życiu dostrzegałem. Różnorakie problemy nie były moim zdaniem na tyle wielkie, by zasługiwały na nazywanie ich krzyżem. Dziś... Może są większe, może jest ich więcej, a może po prostu mam już mniej sił – nie wiem. W każdym razie dziś już ten krzyż w swoim życiu widzę. Złożony z wielu małych krzyżyków, które pojedynczo nie byłyby warte wspominania. Jednak złożone w całość...
Na ten mój krzyż składa się między innymi obwinianie mnie o to, że mniej dziś ludzi w Kościele. Nie przesadzam. Od kilkunastu już lat regularnie co jakiś czas słyszę (ach ta praca w katolickiej redakcji! - za dużo tych różnych doniesień), że ludzie przestają chodzić do kościoła, bo my, którzy do kościoła chodzimy, wychodząc z niego, nie żyjemy jak chrześcijanie. I mam szczęście, że nie jestem księdzem. Bo gdybym nim był, to byłbym winny z osiem albo i dwadzieścia cztery razy bardziej. Mocno się zastanawiam co takiego powinienem robić albo czego nie robić, by żyć jak chrześcijanin. I mimo szczerych od lat poszukiwań, nie bardzo wiem. Nie, nie jestem chodzącym ideałem chrześcijanina, ale żeby zaraz gorszyć? Bez przesady. No, chyba że jestem całkiem ślepy na swoje grzechy. W takim razie proszę mi konkretne wskazać...
Całkiem po ludzku patrząc – jeszcze nie po chrześcijańsku – oburza mnie, że ktoś próbuje mi przypisać odpowiedzialność za podejmowane przez kogoś innego decyzje. Jaki mam na nie wpływ? Zgorszyłem? Na pewno? A może wcale nie, może ktoś tylko ktoś szuka pretekstu, by usprawiedliwić swoje odejście z Kościoła i gada, jak się gada o rzekomo plotkujących starych babach wychodzących z Mszy. Gdy spytać delikwenta czy podsłuchuje, to się oburzy. No to skąd wie o czym one gadają? Męczy mnie to, naprawdę. I pierwszą rzeczą o której wtedy myślę jest odejść z Kościoła. Jak to czemu? Automatycznie, choć będę żył jak żyłem, z gorszącego paskudy stanę się aniołkiem, którego zgorszyli inni.
A patrząc już nieco bardziej po chrześcijańsku... Gdyby jeszcze ktoś mówił, że niewierzący nie przychodzą do Kościoła, bo ja nie tak żyję – przebolałbym. Tak, jako chrześcijanin powinienem być lepszy niż ci, którzy w Chrystusa nie wierzą. Ale dlaczego oskarżać mnie o czyjeś odejście, skoro, jeśli gorszyłem, ten ktoś, jako chrześcijanin, powinien próbować skłonić mnie do nawrócenia, a nie uciekać z Kościoła, nie tak? Gorszyć można dzieci, gorszyć można maluczkich. Ale takich samych katolików jak ja? Jestem gorszym katolikiem, bo mnie różne grzechy tych ludzi nie zgorszyły, a moje ich tak? Pokrętne myślenie. Fakt, księża mają gorzej. Ich największe nawet grzechy, które słyszą w konfesjonale nie mają prawa gorszyć, ale oni gorszą nawet niecierpliwą uwagą, brakiem uśmiechu czy chodzeniem ze spuszczoną głową. Bo to niby niechrześcijańskie....
A już całkiem po chrześcijańsku na sprawę patrząc... Jest w Ewangeliach piękna przypowieść Jezusa o siewcy. Jest o ziarnie, które padło nie tylko na ziemię żyzną, ale i na drogę, między ciernie albo i na ziemie skalistą. Dlaczego ignorować fakt, że zwyczajnie gleba ludzkie serca może być na przyjęcie słowa nieprzygotowana, a winą obarczać tych, którzy swoje serca na jego przyjęcie lepiej czy gorzej, ale przygotowali? Przecież sam Jezus mówi, że powodem niewiary mogą być „troski doczesne i ułuda bogactwa”. Dziś, w dobie rozbuchanej konsumpcji, powód aż nadto oczywisty.... Jest też u Jana coś o uciekaniu przed światłem tych, którzy chcą, żeby ich złe czyny pozostały w ukryciu. No ale co tam. To nasza wina, bo nie byliśmy świetlanymi wzorami cnót wszelkich.
Wyobraźnia złośliwie podpowiada mi, że trzeba by chyba w duchu szukania winnych czyjegoś odejścia z Kościoła spojrzeć na przypowieść o synu marnotrawnym. Już uszami wyobraźni słyszę kazanie, jak to Marnotrawny odszedł, bo zły ojciec ze złym bratem urządzili mu w domu gehennę. Ale gdyby się nawrócili, to młodszy brat, póki co leczący traumę w ramionach nierządnic, może by wrócił... Nie, zupełnie nie taka jest Ewangelia. I nie taka jest generalnie prawda o powodach odejść z Kościoła. Proszę nie dorzucać do mojego krzyża tego zupełnie niepotrzebnego ciężarka.
Moja bardzo wielka wina?