Wydarzenia niedzieli wielkanocnej - zwłaszcza owe trzynaście minut, kiedy Jan Paweł II bezskutecznie próbował powiedzieć kilka słów - rodzą pytania o najbliższą przyszłość Kościoła - uważa Rzeczpospolita.
Zdarzały się już długotrwałe choroby papieży. Inny był jednak wówczas sposób funkcjonowania Stolicy Apostolskiej, inne jej kontakty ze światem. Fakty i mity Ostatni komunikat watykański o zdrowiu Ojca Świętego został wydany ponad dwa tygodnie temu. Potem informacje dla środków przekazu ustały. Zawiodła jednak także metoda mówienia poprzez fakty. Nie ulega wątpliwości, że niedzielne błogosławieństwo Urbi et Orbi było starannie przygotowywane. Papież ćwiczył głos, wiadomo, że prywatnie rozmawiał z różnymi osobami. W odpowiednim momencie podsunięto mu mikrofon. Co się więc stało w niedzielne południe? Czy powodem trudności wymowy było wzruszenie, czy postępy choroby Parkinsona? Zastrzegając, że opinie na temat zdrowia pacjenta, którego nie można zbadać, mogą być mylne, włoscy lekarze stawiają hipotezę, że mogło dojść do osłabienie strun głosowych, mogły również wystąpić trudności z oddychaniem. W tym stanie Jan Paweł II może mówić niskim głosem, ale nie przemawiać do mikrofonu. To jednak tylko spekulacje, bo tak naprawdę z apartamentu papieskiego nie przenikają żadne wiadomości. Nie docierają one nawet do Radia Watykańskiego. W poniedziałek wielkanocny pierwszy raz w czasie swego pontyfikatu Jan Paweł II nie pojawił się na południowej modlitwie Regina Coeli. Wyciągnięto z tego wniosek, że Jan Paweł II może w najbliższym czasie wrócić do szpitala. Ważniejsze niż to, czy rzeczywiście tam trafi, jest jednak to, co będzie się działo po jego powrocie. W niedzielę wielkanocną zobaczyliśmy nie tylko papieża pozbawionego możliwości przemawiania. Trzynaście minut pod okiem kamer telewizyjnych potwierdziło w istocie wiedzę, która płynie z innych źródeł: stan ogólny Jana Pawła II nie jest najgorszy, prawdopodobnie ulega nawet poprawie. Ma on nie tylko wielkie, ale bardzo mocne serce. Wolno mieć nadzieję, że obecny pontyfikat nie zakończy się rychło. Z rozważań o dymisji papieża zrezygnowali więc już nawet najgorętsi jej zwolennicy. Czy charyzma wystarczy Prawdziwą karierę zrobiło ostatnio stwierdzenie, że milczenie papieża i jego cierpienie na oczach świata są bardziej wymowne, niż przemówienia i encykliki. Opinie takie można było znaleźć w gazetach dalekich od religijnych uniesień, jak londyński "The Times", praskie "Pravo" czy rzymska "La Repubblica". To w dużej mierze prawda. Papież cierpiący i słaby może lepiej - bo własnym przykładem - prowadzić wiernych do zbawienia. Kościół nie jest też - co chętnie podkreślają jego hierarchowie - wielką międzynarodową korporacją, która wymaga bieżących decyzji szefa. To prawda, ale nie do końca. Kościół katolicki pozostaje bowiem jedyną na świecie tak wielką wspólnotą religijną, w której nauczanie i najważniejsze decyzje personalne kształtują się w sposób skrajnie centralistyczny. Charyzmatyczna osobowość Jana Pawła II i jego autorytet, rosnący z upływem lat, sprawiły, że taki sposób rządzenia się utrwalił. Tryby kościelnej machiny się obracają. W czasie świąt wielkanocnych ogłoszono kilka papieskich posłań, trzeba podejmować decyzje o nominacjach biskupów, na czerwiec zapowiedziano konsystorz i powołanie nowych kardynałów. Stawiane będzie pytanie, jaki jest udział papieża w tych decyzjach.
W niektórych przypadkach pracownik może odmówić pracy w święta.
Poinformował o tym dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, Matteo Bruni.