8 grudnia, w święto Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny, mija 14 lat od rozpoczęcia nadawania programu przez Radio Maryja.
Ale gdyby ojciec Rydzyk i jego współpracownicy na tym poprzestali, skończyliby w lamusie historii jako kolejna inkarnacja nieśmiertelnego Leszka Bubla. Oni wiedzieli jednak, że światem rządzą media, które chętnie powtórzą głoszone przez nich tezy, jeśli będą dość wyraziste i nie będzie można w żaden sposób ich "sparować". Ludzie występujący na antenie rozgłośni od początku nie dawali się więc zapraszać do programów publicystycznych, gdzie ich poglądy mogłyby zostać zmiażdżone. Nastawiali się na nadawanie. W 1994 członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, którzy zastanawiali się nad wydaniem Radiu Maryja koncesji, o. Rydzyk porównał do Heroda - mordercy żydowskich niemowląt - czyhającego na życie małego Jezusa. A gdy trop jego myśli zamierzali podjąć dziennikarze innych mediów, którzy puszczali się za nim w pogoń ze swoimi mikrofonami, on zatrzaskiwał im przed nosem drzwi toruńskiej rozgłośni. Aż do następnego "wypadu". Pamiętajmy przy tym, że lata 90., gdy wykuwał się nowy kształt polskiej państwowości, szczególnie obfitowały w spory światopoglądowe. Spierano się o religię w szkołach, o aborcję, o konstytucję, o wychowanie seksualne. Radio Maryja zabierało głos w każdej z tych spraw. Wygłaszało swój pogląd i w tej samej chwili zamykało dyskusję. O co ten krzyk? Spirala społecznej histerii wokół Radia nakręcała się więc z miesiąca na miesiąc. Ojca Rydzyka, zamkniętego w toruńskiej twierdzy non stop adorował tłum popleczników. W telewizji pokazywano, jak rzucają się na dziennikarzy, wyzywając ich od "Żydów i pedałów". Rydzyk powoli stawał się ucieleśnieniem wszystkich możliwych lęków "oświeconych" polskich elit. Zaczęły one upatrywać w Radiu Maryja podstawowej siły, która może zawrócić nas z drogi postępu. Ludzie bali się coraz bardziej, media i politycy wciąż z pasją dolewali oliwy do ognia. Ryszard Miazek żalił się dziennikarzom, że zrezygnował z szefowania KRRiT, bo zaszczuło go właśnie toruńskie radio. Donald Tusk sugerował, że ojcu Rydzykowi "udało się w jakimś sensie sterroryzować dużą część aparatu państwowego" (pytanie tylko, czy ów aparat słuchając, takich wypowiedzi, nie sterroryzował się sam). Dziennikarze, wściekli na Rydzyka za to, że nie chce dać się im opisać, próbowali dobrać mu się do skóry różnymi metodami, a to filmując jego posiadłość z samolotu, a to zbierając materiały o jego rzekomych przekrętach finansowych. Wyemitowany w 2002 przez TVP film "Imperium ojca Rydzyka" stał się sensacją, komentował go i prezydent, i episkopat. Kilka tygodni temu obejrzeliśmy ten film wraz z kilkoma znajomymi raz jeszcze. I wszyscy zadaliśmy sobie to samo pytanie: O co był ten krzyk? Medialne doniesienia z ostatnich dni o tym, że ojciec Rydzyk składa nocne wizyty w hotelu sejmowym, przypuszczenia, że na zbliżającą się rocznicę radia autokary powiozą do Torunia cały rząd i z pewnością z pół Sejmu, jeszcze kilka lat temu wywołałyby ogólnonarodową histerię. Dziś budzą najwyżej uśmieszek politowania. Więc może to już czas zaryzykować tezę, że emocjonalny balon z napisem "Radio Maryja" nie może być większy? Że jest już - jak mawiają Anglicy - po drugiej stronie wzgórza ("over the hill"). Że problem, jaki mamy z Radiem Maryja, nie polega na tym, że ono jest -bo być powinno, jeśli tylko ma swoich słuchaczy. Chodzi o to, byśmy wreszcie umieli przywrócić mu właściwe miejsce w naszych głowach. Ale w tym celu trzeba najpierw odczarować mit Radia Maryja. Mniej dzwońcie, więcej płaćcie Przeciwnicy postawionej wyżej tezy popukają się w głowę - Radio Maryja słabnie? Przecież politycznie nigdy nie było tak silne! Rozbierzmy jednak tę siłę na czynniki pierwsze. To prawda, że ojcu Rydzykowi udało się wreszcie postawić na dobrego politycznego konia, że jego Radio stało się de facto częścią rządzącej koalicji. Ale jak długo to potrwa? Przecież tu wcale nie są potrzebne groźne pomruki z Watykanu, który przypomniał ostatnio, że katolickie media nie powinny angażować się politycznie. Ojciec Tadeusz za chwilę sam coś popsuje. Na kogoś się nadąsa, z kimś innym pokłóci. Rozbije jedną większą partię na trzy mniejsze, ale prawdziwe. Przeczuwamy to, bo widzieliśmy, jak robił to dziesiątki razy. Z Janem Olszewskim, Antonim Macierewiczem, Janem Łopuszańskim. Słyszeliśmy, ile energii poświęcał na walkę z Unią Europejską, która - jak się później przekonali jego słuchacze - wcale nie morduje emerytów, nie gwałci dzieci, a dorosłych nie posyła na społeczny śmietnik. Bać się go mogliśmy na początku, dziś wiemy już, na co go stać. Wiemy, że nie jest politycznym demiurgiem. To raczej znany w Kościele typ małomiasteczkowego proboszcza, któremu wydaje się, że wszystko, co się da, można zrobić ręcznie. Że polityka i biznes to rzeczy równie oczywiste jak obsługa traktora.
W kilkuset kościołach w Polsce można bezgotówkowo złożyć ofiarę.
Na placu Żłobka przed bazyliką Narodzenia nie było tradycyjnej choinki ani świątecznych dekoracji.