Nieustające od roku ataki somalijskich dżihadystów wyludniły plaże wokół Lamu i Mombasy, boleśnie godząc w kenijską turystykę.
Złe czasy dla kenijskiej turystyki zaczęły się przed rokiem, gdy we wrześniu oddział somalijskich talibów z ugrupowania Al-Shabab zaatakował centrum handlowe Westgate w Nairobi. W strzelaninie i zamachach bombowych, o których opowiadały wszystkie telewizje i gazety świata, zginęło wtedy 67 osób, a ponad 200 zostało rannych.
Już wtedy pojawiły się głosy, że Kenia nie jest najbezpieczniejszym miejscem na wakacje, a anonimowi zachodni dyplomaci z Nairobi narzekali, że kenijskie siły bezpieczeństwa, szkolone i zbrojone przez USA, Wielką Brytanię i Izrael są do niczego, i nie radzą sobie w starciu z partyzantami z Somalii.
Tymczasem zapatrzeni w Al-Kaidę somalijscy dżihadyści już wcześniej grozili, że przyniosą do Kenii wojnę, tak jak kenijskie wojsko przyniosło ją do Somalii. Stało się to w 2011 r., kiedy kenijska armia najechała na południową Somalię, by do spółki z wojskami pokojowymi Unii Afrykańskiej i Etiopii rozbić ostatecznie partyzantkę Al-Shabab głoszącą świętą wojnę i zagrażającą bezpieczeństwu całego regionu. Somalijscy talibowie już wtedy próbowali zarabiać na wojnę, porywając dla okupu zagranicznych turystów z kenijskiego Lamu.
Po długim oblężeniu kenijscy żołnierze zdobyli port Kismayo, ostatnią twierdzę Al-Shabab na południu Somalii i ich jedyne okno na świat oraz źródło zaopatrzenia. Somalijscy talibowie poprzysięgli Kenii zemstę i od tamtego czasu coraz częściej urządzali zasadzki na wojskowe patrole przy granicy, a nawet dokonywali zamachów bombowych w Nairobi i Mombasie.
Wiosną kenijskie władze urządziły pacyfikację somalijskich dzielnic w Nairobi, by wyłapać wszystkich podejrzanych o konszachty z Al-Shabab. Aresztowano wtedy ponad 4 tys. osób, a prawie pół tysiąca z nich zostało siłą odesłanych do Somalii.
Zwracając się przeciwko Somalijczykom, kenijskie siły bezpieczeństwa niedwuznacznie dały do zrozumienia, że za zagrażającą bezpieczeństwu kraju działalnością terrorystyczną i wywrotową stoi cała wspólnota kenijskich muzułmanów.
Muzułmanie stanowią w Kenii ok. 10 proc. 40-milionowej ludności i mieszkają głównie na wschodnim wybrzeżu, ciągnącym się od granicy z Somalią przez Lamu i Mombasę po należącą do Tanzanii wyspę Zanzibar. Wybrzeże jest turystycznym zagłębiem, a tutejsze hotele, plaże i parki narodowe przynoszą znaczne dochody gospodarce kraju.
Perspektywa zysku ściągnęła na wybrzeże przybyszów z innych części kraju, głównie Kikujuów, największego z kenijskich ludów, od lat odgrywającego największą rolę w miejscowej polityce. Kikujem był Jomo Kenyatta, pierwszy prezydent niepodległej od 1963 r. Kenii. Jest nim również panujący od roku Uhuru Kenyatta, syn Jomo. Kikujuem był też jego poprzednik Mwai Kibaki, który rządził w latach 2002-2013.
Muzułmanie z wybrzeża od lat narzekają, że zaradny i bogaty lud Kikuju, korzystając z politycznej władzy, zabiera im ziemię i posady, i w ogóle traktuje jako obywateli drugiej kategorii. Najbardziej niezadowoleni działają w zakazanej Radzie Republiki Mombasa, nawołującej do secesji od reszty Kenii, a muzułmańscy radykałowie sprzyjają dżihadystom z Somalii, którzy werbują spośród nich rekrutów.
Znając doskonale miejscowe nastroje, wiosną talibowie z Al-Shabab uderzyli zarówno w Nairobi, jak na wybrzeżu. Od połowy czerwca, w przeddzień otwarcia sezonu turystycznego, w strzelaninach i zamachach bombowych w Nairobi, a także okolicach Mombasy, Malindi i Lamu zginęło ponad 100 ludzi.
Napastnicy wybierali na cel chrześcijan i Kikujuów w nadziei, że sprowokują odwet władz, a to z kolei nastawi przeciwko nim muzułmanów i wywoła nowy konflikt etniczny, jak ten z 2008 r., kiedy po wyborach prezydenckich doszło do wojny domowej między Kikujami, a Luo i Kalendżinami. Kenijski rząd niemal dał się sprowokować, bo prezydent Kenyatta winą za zamachy terrorystyczne obarczył opozycję i jej przywódcę Railę Odingę, który pokonany przed rokiem w wyborach prezydenckich wrócił w maju z długiej podróży do Europy i zaraz przystąpił do kolejnej batalii o władzę.
Obawiając się zamachów i rozruchów, już w maju USA i Wielka Brytania zaczęły odradzać swoim obywatelom wakacje na kenijskich plażach i safari w parkach narodowych. W ślady rządów poszły wielkie biura turystyczne, jak TUI, Thomson czy First Choice, które na własny koszt zaczęły wywozić swoich klientów z Mombasy i Lamu, oferując im pobyt w innych okolicach Kenii czy Afryki. W połowie maja, po kolejnej serii zamachów w Mombasie, wakacje w Kenii przerwało prawie tysiąc turystów z Wielkiej Brytanii.
Właściciele sieci hoteli Serena na wybrzeżu narzekają, że mimo pełni sezonu (potrwa do końca września), mają gości o połowę mniej niż zwykle. Nawet w odległych od wybrzeża parku narodowym Masai Mara czy okolicach góry Kenya zagranicznych gości jest o jedną piątą mniej niż co roku.
Na domiar złego zagranicznych przybyszów odstraszyły w lipcu zabójstwa w Mombasie turystek z Rosji i Niemiec. W lipcu pół setki swoich współpracowników, ze względów bezpieczeństwa, wycofał - do odwołania - nawet amerykański Korpus Pokoju. Prezydent Kenyatta ma za złe zachodnim rządom, że odradzając swoim obywatelom wakacje w Kenii, w istocie kapitulują przed somalijskimi talibami i szkodzą Kenii, która pomaga Zachodowi z nimi walczyć.
W niektórych miejscach wciąż słychać odgłosy walk - poinformowała agencja AFP.
Wedle oczekiwań weźmie w nich udział 25 tys. młodych Polaków.
Kraje rozwijające się skrytykowały wynik szczytu, szefowa KE przyjęła go z zadowoleniem
Z dala od tłumów oblegających najbardziej znane zabytki i miejsca.
Celem ataku miał być czołowy dowódca Hezbollahu Mohammed Haidar.
Wyniki piątkowych prawyborów ogłosił w sobotę podczas Rady Krajowej PO premier Donald Tusk.