Frekwencja w Polsce wyniosła 7,80 proc., w województwie lubelskim była niewiele wyższa - 7,85 proc.. Nie było szans, aby frekwencja we wrześniowym referendum wyniosła ponad 50 proc., a więc aby było ono wiążące - z kilku powodów.
Zgodnie z danymi Państwowej Komisji Wyborczej aż 92,2 proc. uprawnionych do udziału w referendum ogólnopolskim zostało w domach.
Frekwencja w Polsce wyniosła 7,80 proc., w województwie lubelskim była niewiele wyższa – 7,85 proc.. Nie było szans, aby frekwencja we wrześniowym referendum wyniosła ponad 50 proc., a więc, aby było ono wiążące - z kilku powodów.
Po pierwsze – nałożenie się kampanii wyborczej i referendalnej odsunęło tę drugą w cień. W trakcie trwania kampanii wyborczej, dla wielu ugrupowań politycznych ważniejsza jest walka o wzrost notowań w sondażach, niż merytorycznie prowadzona kampania referendalna i troska o wynik referendum, co do którego powszechnie przypuszczało się od dłuższego czasu, że nie będzie wiążące ze względu na niewielką frekwencję.
Po drugie – wielu podmiotom politycznym wcale nie zależało ani na tym, żeby referendum było wiążące, ani na tym, jak wypowiedzą się jego uczestnicy. Świadczą o tym działania poszczególnych podmiotów, a raczej zaniechanie takich działań.
Na mocy ustawy o referendum ogólnokrajowym i rozporządzenia KRRiT podmioty uprawnione do udziału w kampanii referendalnej otrzymały prawo emisji nieodpłatnych audycji w publicznych mediach, w tym w Radiu Lublin i lubelskim regionalnym oddziale Telewizji Polskiej. Gros podmiotów wystąpiło z wnioskiem o przyznanie czasu antenowego i na tym poprzestało. Ile razy w ciągu kampanii referendalnej usłyszeliśmy w Radiu Lublin, że dany podmiot nie dostarczył ani nie nagrał audycji?
Po trzecie – środowiska, którym przynajmniej teoretycznie powinno zależeć na wynikach referendum, swoją kampanię prowadziły nieudolnie. Ci, którzy od wiosny w przestrzeni publicznej przekonywali do walki o JOW-y, nie pomyśleli, że najpierw trzeba ludziom wyjaśnić, czym owe JOW-y są. Brak tej wiedzy spowodował, że uczestnicy sondaży czy dziennikarskich ankiet licznie opowiadali się za JOW-ami, ale na pytanie, czym owe JOW-y są – już nie potrafili odpowiedzieć. Wystarczyło, aby podczas tej kilkumiesięcznej debaty zamiast skrótowca JOW-y powszechnie używać pełnego określenia „jednomandatowe okręgi wyborcze” – terminu, który sam siebie definiuje: „jeden okręg = jeden mandat”, a wiele osób dowiedziałoby się o idei wyboru posłów w tej właśnie formule. Skrótowców bowiem można używać tylko wtedy, gdy dany termin i jego skrót jest znany wszystkim. Przykładem rozpoznawalnego skrótowca może być ZUS - nikomu nie trzeba wyjaśniać, że chodzi o Zakład Ubezpieczeń Społecznych; JOW nadal pozostaje pojęciem nieznanym.
Po czwarte – układane w pośpiechu pytania okazały się nieścisłe, nie do końca zrozumiałe. Przykładowo: jeśli na pytanie „Czy jest Pani/Pan za utrzymaniem dotychczasowego sposobu finansowania partii politycznych z budżetu państwa?" większość obywateli odpowiedziało „nie” - czy oznacza to, że trzeba obniżyć lub znieść to dofinansowanie w stosunku do obecnego, czy może je podwyższyć? Konia z rzędem temu, kto wie, jak zinterpretować taką odpowiedź.
Po piąte wreszcie – uprawnieni do udziału w referendum zostali w domach, gdyż zdawali sobie sprawę z tego, że przyczyną jego ogłoszenia wcale nie była chęć poznania woli Polaków, a także dlatego, że w imię „ciszy referendalnej” obowiązywał wręcz zakaz działań profrekwencyjnych w przedreferendalną sobotę i w ciszy referendalnej. To jest zaprzeczenie idei demokracji, bo jeśli referendum uważamy za jej kwintesencję, to zupełnym absurdem jest zakaz namawiania, nakłaniania, by obywatele poszli do urn. Tu trzeba - po raz kolejny zresztą – zaapelować do posłów, by zmienili przepisy wyborcze i referendalne tak, by znieśli wszelkie „cisze”: „wyborczą” i „referendalną”, nieprzystające do internetowej rzeczywistości XXI wieku. Koniecznie trzeba też znieść 50-procentowy próg definiujący referendum jako wiążące; niech będzie tak jak w Szwajcarii, gdzie żadnych progów frekwencyjnych nie ma, a nieobecni przy urnach – tak jak w przysłowiu – nie mają racji.
Jedna z najważniejszych instytucji demokracji – referendum - została potraktowana instrumentalnie, jako narzędzie w walce o poszerzenie elektoratu w kampanii prezydenckiej. Po przegranej pierwszej turze wyborów były już - wcale nie najgorszy moim zdaniem - prezydent III RP, Bronisław Komorowski, zagrał referendum jako najmocniejszą kartą w walce o głosy elektoratu Pawła Kukiza. Wybory prezydenckie już dawno za nami, po 21-procentowym elektoracie Kukiza pozostała garstka zwolenników, a po zakończonym właśnie referendum, a raczej jego instrumentalnym wykorzystaniu, wciąż mamy niesmak. Teraz dopiero dokładnie widzimy, że nie było sensu akurat w tym momencie pytać całe społeczeństwo o te kwestie.
*Dr Agnieszka Łukasik-Turecka – adiunkt w Katedrze Teorii Polityki KUL, członek Zespołu Ekspertów KUL
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W niektórych przypadkach pracownik może odmówić pracy w święta.
Poinformował o tym dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, Matteo Bruni.