Tuż przed beatyfikacją o. Zbigniewa Strzałkowskiego o Bożej wizji naszego dobra, o tym, że drugiemu się nie odmawia, i śmierci, która nabiera sensu z Bogdanem Strzałkowskim, bratem męczennika z Pariacoto, rozmawia Beata Malec-Suwara.
Beata Malec-Suwara: Modli się Pan do brata?
Bogdan Strzałkowski: No, modlę się.
Ale do niego czy za niego?
W tej chwili już do - franciszkanie mi powiedzieli, że już można. Dekret ustanawiający go błogosławionym jest już powzięty, zostaje tylko jego ogłoszenie. Kilka lat temu przed Urzędem Pracy spotkałem koleżankę. Dziwiła się, że nie mam pracy i powiedziała mi: "To się kiepsko modlisz. Masz przecież takie wsparcie!". Może się więc kiepsko modlę. Nie wiem. Chociaż przecież nie wszyscy muszą być wysłuchani. Poza tym Boża wizja naszego dobra niekoniecznie musi się pokrywać z naszą. Nie wiadomo, co dla nas lepsze.
Jaki był Pana brat?
Był ode mnie młodszy trzy lata. Byłem w wojsku, jak on zdawał maturę, potem jeszcze przez rok pracował. Dowiedziałem się z listu, który do mnie wysłali rodzice, że Zbyszek idzie do zakonu. Zdziwiłem się. Później widywaliśmy się bardzo rzadko. Kiedy miał wakacje, to wpadał jedynie na parę dni. Nawet w czasie prymicji chłopaki przyjechali do niego z Krakowa z seminarium prosić, żeby się zgodził jechać z nimi jako opiekun na spływ kajakowy. Oczywiście pojechał, bo jak można komuś odmówić. Później, kiedy był w Legnicy, też nie przyjeżdżał do domu na długo. Bardzo jestem ciekawy jego pracy tam.
Dlaczego?
To był czas stacjonowania w Legnicy armii radzieckiej. Podobno Zbyszek spotykał się tam z radzieckimi żołnierzami, ponoć zanosili im potajemnie Pismo św., pomocy udzielał nauczycielom, ale nie wiem tego na pewno, a teraz trudno byłoby to pewnie ustalić.
Czyli można powiedzieć, że misjonarzem był już tutaj. A kiedy wyjechał do Peru, wiedzieliście, że jest tam tak niebezpiecznie?
Do pewnego momentu nie. Potem trochę takich informacji można było usłyszeć w telewizji, ale oni pisali, że to nie w ich stronach. Dopiero później dowiadywaliśmy się, a nawet teraz wychodzi, że gdzieś tam już mieli się z terrorystami spotkać. Ja o terrorystach usłyszałem pierwszy raz na dwa dni przed śmiercią brata. Jarek Wysoczański, przełożony Zbyszka, był wtedy w Polsce. Nawet pierwotnie w tym czasie na pierwszy urlop do Polski miał przyjechać Zbyszek, ale ze względu na to, że siostra Jarka miała ślub, zamienili się. Przyjechał do nas w środę popołudniu, a wyjechał w czwartek. Kiedy wyjeżdżał, wyszliśmy przed dom i wprost go zapytałem o terrorystów, ponieważ kilka dni wcześniej usłyszałem coś w telewizji na ten temat. Z początku zaczął mówić, że to nie w ich stronach. Ale kiedy zacząłem drążyć, w pewnym momencie pękł i powiedział, że postanowili nie pisać ani do domu, ani do zakonu nic na ten temat, żeby nie niepokoić rodziny. Wtedy dowiedziałem się, że w Pariacoto był już napad terrorystyczny, zlikwidowano tam posterunek policji. Nikt nie przewidział, że za dwa dni będzie najgorsze, co mogło być.
Jak się o tym dowiedzieliście?
W sobotę przyjechali do nas franciszkanie. Cięliśmy wtedy drzewo na zimę. Trzech albo nawet czterech ich przyjechało. Kiedy weszliśmy do domu i usiedliśmy, wtedy powiedzieli nam, że dostali wiadomość, że zginęli, że zostali zabici. My to jakoś przeżyliśmy, ojciec też, gorzej było z mamusią. Do dzisiaj nie jest jej łatwo. Nadal bardzo przeżywa śmierć Zbyszka.
Był Pan tam?
Pojechaliśmy do Peru na 10. rocznicę śmierci Zbyszka. W Pariacoto byliśmy dzień przed uroczystością. Spędziliśmy tam noc. Rano, kiedy jeszcze było ciemno, zbudziły mnie wystrzały z karabinów. Powiem szczerze, że nie było mi do śmiechu, chojrakiem też nie byłem. Później dowiedziałem się, że to były salwy, oni w ten sposób świętują. Ja jednak czułem lęk. Chyba nadal jest tam niebezpiecznie, nie tylko ze strony rebeliantów, ale i miejscowej ludności. Wiele osób mieszkających w Paricoto zatrzymuje się tam jedynie na jakiś czas, to dla nich jedynie przystanek przed dalszą wędrówką. Trudno tam nawet prowadzić pracę duszpasterską, jak tam wciąż sporo jest nowych ludzi, wciąż się zmieniają.
Większa radość z beatyfikacji czy nadal żal po stracie bliskiego?
Pewnie radość. Na pewno radość.
Ale mówi Pan ze smutkiem.
Bo jest jak jest. Śmierć była dla nas trudna do przeżycia. Zginął brat. Od śmierci Zbyszka minęły 24 lata, to dużo i mało. Z drugiej strony jest radość, że jego śmierć nie poszła na darmo. A może jeszcze wyda większe owoce, przyczyni się do większych cudów. Jego śmierć coraz większego sensu nabiera. Beatyfikację trudno sobie uzmysłowić. Nadal to nie dociera do mnie. Ciarki po plecach przechodzą. Trzeba to dopiero przeżyć.
Przeczytaj koniecznie:
Czytaj także:
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W niektórych przypadkach pracownik może odmówić pracy w święta.
Poinformował o tym dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, Matteo Bruni.