Mówiono, by nie oceniać, historia nas oceni. Dziś to nie historia, ale osoby wkraczające w kompetencje historyków próbują ocenić stan wojenny. Ważne, byśmy go nie zapomnieli - mówi abp Józef Życiński w rozmowie z KAI.
Jakie najmocniejsze wrażenia pozostały w Księdzu Arcybiskupie ze stanu wojennego?
- Pierwszy psychologiczny szok przeżyłem, gdy zacząłem się golić przy włączonym radiu i usłyszałem przemówienie Jaruzelskiego. Pobiegłem do moich studentów, mieszkałem wtedy w seminarium, powiedziałem im o komunikacie, a w ich modlitwę została już włączona dramatycznie nowa sytuacja Polski, Solidarności, społeczeństwa... Inny typ szoku przeżyłem czytając po latach dzienniki Mieczysława Rakowskiego, opisujące jego udział w obradach toczącego się wtedy Kongresu Kultury. Rakowski witał się z wielkimi twórcami, których nazwiska widział wcześniej na listach osób przeznaczonych do internowania, i nie miał żadnego wyrzutu sumienia, żadnego poczucia, że wita się z tymi, którzy przy jego aprobacie jutro wylądują w miejscach odosobnienia. Cyniczne podejście pragmatyka, który wyprany jest z ludzkich uczuć. W tych dziennikach Rakowski, który uważany jest za jednego z najinteligentniejszych członków PZPR, z bólem odnotowuje, że nie przywitano ich z nazwiska, tylko wszystkich ogólnie. Sypał się system, ludzie mieli trafić do internowania i do więzień, a dla elit partyjnych najważniejsze było, żeby ich należycie przywitać. To jest świadectwo poziomu intelektualnego i degrengolady tamtego systemu.
Pamiętam też, że w wigilię świąt Bożego Narodzenia w 1981 roku odprawiłem dwie pasterki – jedną na mieście, dla sióstr, a drugą w seminarium, dla Adama i Jadwigi. Wracałem do domu z rekolekcji, był późny wieczór, kiedy pod budynkiem seminarium częstochowskiego z mroku wyszły dwie postaci. Byli to Adam z Sosnowca i Jadwiga ze Śląska. Uciekli stamtąd jako działacze miejscowej Solidarności do Krakowa, mówiono, że tu jest łagodniej. Nie mieli gdzie zamieszkać i przyszli z prośbą, żeby ich ukryć. Ja tych miejsc do ukrycia tak dużo nie miałem, niektóre z nich w miejscach publicznych były pod dużym nadzorem milicji, ale wprowadziłem ich do infirmerii, gdzie leżeli chorzy. Zamieszkali w dwóch sąsiednich pokoikach, a o sytuacji wiedziała tylko siostra przełożona, która kucharce powiedziała, że to rodzina ks. prefekta Życińskiego. Wpadałem do nich od czasu do czasu na długie Polaków rozmowy.
Po tej pasterce, którą wtedy dla nich odprawiłem, zaczęli się kłócić, bo ona miała poglądy bardzo prawicowe, a on pochodził z Zagłębia z rodziny lewicowej, ale oboje byli przeciwko PZPR. Adama nie spotkałem potem już nigdy, o Jadwidze ktoś żartował, że ukrywała się aż do czasów rządów Jana Olszewskiego. Spotkałem ją, gdy pracowała w Telewizji Katowice, czasem widzę jej teksty w „Rzeczpospolitej”.
Czy wraca Ksiądz Arcybiskup pamięcią do tamtych dni?
- Z perspektywy czasu mocne reakcje wywołują u mnie cyniczne komentarze na temat tych, którzy zapłacili kiedyś cenę życia. Mówiono w stanie wojennym: nie oceniajmy, historia nas oceni. Dziś to nie historia, ale osoby wkraczające w kompetencje historyków próbują oceniać, i mówią np.: „a żona Kuklińskiego powiedziała, że jej synowie żyją”. Jest to wyjątkowa dawka prymitywizmu w stosunku do rodziny, która przeżyła śmierć dwóch synów. Spotkałem Kuklińskiego w Chicago, po spotkaniu z Polonią podszedł do mnie i poprosił, bym pomógł mu uzyskać audiencję u Jana Pawła II. Mówił, że po śmierci synów nie zależy mu już na niczym i jego życie stało się puste, ale chciałby opowiedzieć Ojcu Świętemu o tym, co złożyło się na jego decyzje. Ten człowiek, ukazując swój ból i swój dramat, w rozmowie osobistej, na pewno nie pozowanej i nie teatralnej, miał tylko jedną tęsknotę: móc opowiedzieć Ojcu Świętemu o swoim życiu. Dziś oskarżanie go, że ukrywał synów po to, by pozować na cierpiętnika, jest głęboko niemoralne. Można się dziwić pewnym środowiskom, które powtarzają swoje zarzuty raniąc od nowa ludzi, którzy zapłacili cenę tak wysokiego cierpienia.
Przypomina mi się całkiem inna sytuacja z tamtego czasu, kiedy już po doświadczeniu kilku miesięcy stanu wojennego byłem z prof. Barbarą Skargą na Kongresie Filozofii Polskiej w Montrealu. Zapytałem któregoś dnia, czy słyszała, że jeden z ukrywających się przywódców Solidarności miał wystąpienie w telewizji i wzywał do ujawnienia się, bo opór nie ma sensu. Wtedy ona zareagowała w sposób znamienny. „Jego na pewno zaczynali szantażować, że jakąś krzywdę zrobią dzieciom albo żonie. W tej sytuacji nie należy mieć do tego człowieka pretensji, że się załamał” – powiedziała. Wiedziałem trochę, w jakim kierunku szedł tamten szantaż, ale patrzyłem z podziwem na humanizm osoby, która z dala od Polski potrafiła tak bronić Polaków, że nawet w doświadczeniu ich małości starała się zrozumieć i uwzględnić te czynniki, które stanowiły stały element funkcjonowania sytemu.
Rozmawiała Marta Jachowicz
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.
W niektórych przypadkach pracownik może odmówić pracy w święta.