Wcale nie trzeba wytrzeszczać oczu, bo ilość antylop, kudu, oryksów i zebr po prostu przytłacza i po pewnym czasie nawet nie wyciągamy aparatów.
11-13 grudnia 2010
Około południa 12 grudnia opuszczamy Windhoek i udajemy się w kierunku Parku Narodowego Etosha. Czas w stolicy upłynął nam pod znakiem organizacji i planowania dalszego pobytu na Czarnym Lądzie, spacerów po mieście, oglądania zranionych ptaków w Bird’s Sanctuary, prowadzonym przez przyjaciółkę Haiko, oraz na ogólnym relaksie i odpoczynku od rowerów.
13 grudnia tuż po wschodzie słońca wjeżdżamy do Etoshy i od razu zaczynamy świdrować okolicę wypatrując zwierzątek. Okazuje się, że wcale nie trzeba wytrzeszczać oczu, bo ilość antylop, kudu, oryksów i zebr po prostu przytłacza i po pewnym czasie nawet nie wyciągamy aparatów. Robimy się co raz bardziej wybredni. No dobrze, to teraz żyrafka. Jest i żyrafka. To może teraz żyrafka przy wodopoju. Jest i żyrafka przy wodopoju. Niestety nie udaje nam się spotkać słonia ani nosorożca, ale za to… Podjeżdżamy pod jeden z wodopojów. Pustka. Mimo znaku „stay in your vehicle”, wychodzimy z samochodu i podziwiamy sawannę z jednej strony i ciągnący się po horyzont Etosha pan [wielki salar będący częścią Pustyni Namib] z drugiej. Nagle podjeżdża drugi samochód, wymieniamy się ponurymi minami, że nic tu nie ma, po czym państwo wyjmują lornetkę i pytają, czy widzieliśmy tamtego lwa pod drzewem. LWA?! Jakby to powiedział Filip: O jaaa Cię! Wsiadamy w pośpiechu do samochodu i zaczynamy pstrykać zdjęcia. Może nie był to szczyt naszych marzeń, lew nie gonił po sawannie uciekającej antylopy (nas na szczęście też nie), ale jeśli ktoś wiedział, gdzie patrzeć, to faktycznie mógł zobaczyć lwa. Najprawdziwszego lwa! Jeździmy dalej po parku, aż do samego zachodu słońca, zakopując się przy okazji w jednym przyjemnie chłodzącym błotku, po czym udajemy się w stronę granicy. W końcu jutro ważny dzień.
Po drodze blisko wyjazdu z Parku Etosha odwiedzamy Namutoni, dawną twierdzę, w której wojska niemieckie broniły się przed atakiem Herero. Zbudowana na początku XX wieku twierdza była ruiną już za czasów Nowaka. Dziś w jej odbudowanych murach mieszczą się restauracja oraz sklepy z pamiątkami, a z tarasu popijając kawkę przy eleganckich stoliczkach można podziwiać zwierzęta, które przychodzą do znajdującego się tuż obok twierdzy wodopoju.
AfrykaNowaka.pl Coś się kończy coś zaczyna 14 grudnia 2010
Rano nawiązujemy kontakt z ekipą Angola I. Norbert pisze, że na granicy będą ok. 13, więc bez pośpiechu jedziemy do Engeli po nasze rowery. Po drodze, podczas jednej z kontroli policyjnych, funkcjonariusz poucza nas zawzięcie, że źle robimy. Powinniśmy wynająć dwa samochody, jeden dla dziewczyn, drugi dla facetów i podróżować osobno, wtedy może byśmy jeszcze bardziej docenili Namibię i kto wie, może nawet pojawiłby się powód, żeby do tego kraju niedługo wrócić. Szybko jednak odbijam piłeczkę, mówiąc, że Namibia to tak wspaniały kraj, że nawet bez takich powodów chętnie tu wrócimy.
W Engeli zostawiamy swoje rzeczy i tylko ze sprzętem do przekazania kolejnemu etapowi pedałujemy na granicę do Oshikango. Po naszej stronie wszystko idzie właściwie bez problemu. Po pół godzinie wszystko już jest ustalone. Będziemy mogli się spotkać pomiędzy granicami i przekazać sobie rowery. Czekamy spokojnie obserwując angolsko-namibijskie mrówki, aż tu nagle ok. 13.30 dzwoni telefon. Radio Szczecin. Zastanawialiśmy się, czy ta wtorkowa audycja przypadnie jeszcze nam, czy już Angoli, ale po drugiej stronie płotu w ostatnich dniach były problemy z operatorem telefonii komórkowej, więc relacje zdajemy jeszcze my. Filip niczym komentator sportowy relacjonuje całe wydarzenie. Już są! Widzimy ich po drugiej stronie płotu, dzieli nas może 20m, ale nie, to po skosie, to będzie ze 30 metrów. Machają do nas! Już za chwilę się spotkamy. Nareszcie, po 4 dniach udało im się dotrzeć na granicę, przechodzimy na drugą stronę, witamy się, uściski, uśmiechy, są, są, to naprawdę oni!
Na rozmowy i opowieści mieliśmy niestety bardzo mało czasu, bo pogranicznicy angolscy co rusz spoglądali na zegarek i mówili, że mamy się pospieszyć, bo oni tu pracują i w ogóle. Ale mimo wszystko znaleźliśmy jeszcze chwilę czasu na… szampana. Okazja podwójna – rzecz jasna z okazji spotkania z kolejnym etapem, ale nie tylko. Otóż niecałe 3 km przed granicą minęliśmy punkt stanowiący połowę drogi od Przylądka Igielnego do równika! Rzecz jasna tak ważnego miejsca przeoczyć nie mogliśmy.
Szybkie wymiany wrażeń, przekazanie sprzętu, wspólne zdjęcia, kolejne uśmiechy, uściski i już trzeba się żegnać. Szpiedzy Nowaka ruszyli w Krainę Deszczowców, a my z łezką kręcącą się w oku, że to już „koniec” (naszej rowerowej przygody), wróciliśmy do samochodu.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Na placu Żłobka przed bazyliką Narodzenia nie było tradycyjnej choinki ani świątecznych dekoracji.