Szpiedzy Nowaka w krainie deszczowców, czyli długo wyczekiwana relacja z Angoli
czwartek, 16 grudnia
To jest Ten dzień! Pobudka o 6 rano, pierwsze, wyjątkowo czasochłonne, pakowanie, ale udało się i o 7.30 byliśmy gotowi do drogi. Na pożegnanie, aby przełamać ciąg nieszczęśliwych perypetii towarzyszących nam od wyjazdu z Polski, poprosiliśmy proboszcza o błogosławieństwo. Okazało się ono uroczystością z udziałem ministranta i dużym wydarzeniem dla miejscowych księży. W każdym razie uwierzyliśmy w powodzenie naszej misji i tego się trzymamy!
Plan na pierwszy dzień rowerowy: Omupande – Evale, 80 km. Ponieważ nie ma żadnych niepokojących informacji o nieprzejezdności drogi, ruszamy na szlak Kazika. Kilka kilometrów to zniszczona i dziurawa droga asfaltowa, z dużym ruchem przygranicznym, w Ondjivie kierujemy się na wschód w stronę miejscowości Anhanca – tam skończy się stosunkowo dobrze utwardzona droga i zacznie gruntowo-szutrowy dukt, którym przemieszczać się będziemy przez kolejne kilkaset kilometrów. Odcinek do Anhanci pokonujemy całkiem sprawnie, wszyscy czuliśmy głód rowerowania! Miejscowa infrastruktura drogowa coraz szybciej zmienia się z asfaltowej na gruntowo-asfaltową, by wreszcie, po skręcie na północ w stronę Mupa, stać się wyłącznie gruntową. Trawy, krzaki i niewysokie drzewa posilone pierwszymi intensywnymi opadami pory deszczowej, wszystko soczyście zielone, kusi świeżością i życiem, a tuż obok wraki czołgów, wozów pancernych, zniszczone budynki, pamiątki po wieloletniej wojnie domowej – to już nie kusi życiem, unikamy takich miejsc, ostrzegano nas o zagrożeniu minowym, bezwzględnie nie schodzimy z wytyczonej drogi… Ludzie przemili, życzliwi, otwarci, ciekawi czwórki białych rowerzystów, którzy twierdzą, że zamierzają przejechać rowerami z przejścia granicznego Santa Clara, przez Mupa, Cassingę, Kubango, aż do Huambo i dalej do Luandy – z zainteresowaniem słuchają o Kazimierzu Nowaku, o projekcie Afryka Nowaka, oglądają zdjęcia, mapy… Na którymś z postojów udało nam się znaleźć wielkie kosze-spichlerze, które sfotografował także Nowak. Oddalając się od głównej drogi coraz częściej słyszymy język kwanyama, oczywiście wciąż porozumiewamy się po „portugalskiemu”, ale mieszkańcy wiosek i mijani ludzie między sobą coraz rzadziej rozmawiają w języku pokolonialnym… Wioski kompletnie odcięte od cywilizacji mijamy co 20-30 km. Tam już najczęściej przechodzimy na komunikację migową – w lokalnych językach opanowaliśmy dwa podstawowe słowa: „yaaa” i „e..eeeee”. W najbardziej zaskakujących miejscach dane nam jest posłuchać perfekcyjnego angielskiego reemigrantów wojennych z Namibii i RPA, którzy coraz śmielej wracają do Angoli po skończonej zawierusze wojennej.
Co jakiś czas trafia się kramik z ciepłym ulepkiem gazowanym w puszce, piwem, ginem i herbatnikami – asortyment dość jednostajny, podstawowy, u jednego sklepikarza kupić można makaron, ryż i pastę pomidorową, ale także miejscową whisky, piwo, coca-colę czy nawet mydło, papier toaletowy, szampon, perfumy, chipsy… Nie można natomiast liczyć na butelkowaną wodę – filtrujemy więc i uzdatniamy wodę z rzek, podejrzanych studni i wozimy ze sobą po 30 litrów w girbach przytroczonych do rowerów. W większych osadach można kupić puszkowane parówki (te importowane z Portugalii czy RPA są całkiem smaczne!), beansy, mielonki i mięso wieprzowe, dziwi nas brak targów, bazarków, restauracji. Przez pierwsze dni silnie odczuwamy brak owoców i warzyw. To co jest w sklepach, jest drogie. Wytrwale wieziemy nasze zapasy – każdy wiezie prowiant na kilkanaście dni – dokupujemy tylko ciasteczka, lokalne ulepy gazowane i oczywiście piwko (alkohol to jeden z niewielu tanich produktów w Angoli).
Przyczepkę extrawheel z „serwisem” rowerowym i sprzętem wyprawowym Jerry i Norbert wiozą na zmianę. Dziewczyny też nie maja lekko z 10-litrowymi girbami wody, namiotem, paroma kilogramami pocztówek „nowakowych”, cukierków, ołówków i innych niespodzianek, które co jakiś czas wydobywane są z ich sakw… Zdajemy sobie sprawę z tego, że dla mijanych ludzi jesteśmy z całkiem innej bajki, powoli zaczynamy się przyzwyczajać do życia „na drodze”, w ciągłym ruchu, uczymy się miejscowych zwrotów grzecznościowych, gestów rąk, skinięć głów, mowy ciała…
Przed zmrokiem udało nam się dojechać do osady Evale, byliśmy zmęczeni, ale bardzo szczęśliwi, że wreszcie jesteśmy w ruchu! Tam zgłosiliśmy się do lokalnego Administradora, który lokuje nas w jednym ze służbowych budynków. Rozkładamy legowiska na werandzie, co nam szybko wchodzi w krew. Dni są tu upalne, słońce bardzo mocne, pomiędzy godziną 12. a 14. grzeje w czubek głowy, wieczorem i nocą nieco się ochładza, tym bardziej po wieczornej burzy… Po wodę, jak wszyscy mieszkańcy, musimy udać się do studni oddalonej o prawie kilometr. Tam też natknęliśmy się na pierwszą minę z Angoli… a właściwie na pierwszą Minę, bo tak ma na imię urocza dziewczyna, pół Angolka pół Namibijka – oczywiście świetnie mówiąca po angielsku.
.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.