W kopalni "Wujek-Śląsk", gdzie we wrześniu zapłon i wybuch metanu zabiły 20 górników, złamano procedury dotyczące przebywania ludzi w strefach szczególnego zagrożenia. 12 ofiar tragedii było w miejscach, gdzie w ogóle nie powinno ich być - ustaliła komisja Wyższego Urzędu Górniczego (WUG).
W czwartek wyjaśniająca przyczyny katastrofy komisja zebrała się w Katowicach na czwartym posiedzeniu. Eksperci potwierdzili wcześniejsze przypuszczenia, że stosowane w rejonie wypadku urządzenia elektryczne były w złym stanie.
O tym, że w rejonie katastrofy w rudzkiej kopalni było więcej górników, niż przewidują to przepisy, mówiono już krótko po katastrofie. Komisja WUG potwierdziła, że tak było, jednak ustalenie szczegółów wymagało m.in. żmudnych przesłuchań świadków. Jak dotąd przesłuchano ponad 120 osób, niektóre wielokrotnie. 33 z nich to poszkodowani w katastrofie.
Rzecznik WUG, Krzysztof Król, poinformował w czwartek, że w strefie, gdzie powinny przebywać maksymalnie trzy osoby, było ich siedem - wszyscy zginęli. W innym miejscu, gdzie były 23 osoby, ze względu na zagrożenie tąpaniami nie powinno być nikogo. Pięciu górników z tej grupy zginęło. Komisja wyjaśnia, kto i dlaczego skierował górników w ten rejon, z naruszeniem przepisów.
"Można jednoznaczne powiedzieć, że jest to nieprawidłowość, która wykraczała poza przepisy i ustalenia, jakie kopalnia miała w tym zakresie (...). To, że było tyle osób w strefach, w których nie powinni być, oraz to, w jakim stanie był sprzęt, na pewno jest zaniedbaniem. Natomiast jest zbyt wcześnie, żeby jednoznacznie wyrokować co do winy i ostatecznej przyczyny katastrofy" - ocenił Król.
Badania ekspertów, którzy zbadali dotąd trzy czwarte zabranych po wypadku do laboratoriów podziemnych urządzeń, potwierdziły bardzo zły stan techniczny wielu z nich. "Były uszkodzone, nie spełniały wymogów ognioszczelności, nie miały obudowy przeciwwybuchowej. Każde z tych urządzeń, czy nawet kabli albo złączek, mogło spowodować zapłon metanu" - powiedział Król, zastrzegając, że wciąż nie ma pewności, czy tak właśnie było.
Eksperci umiejscowili zapłon metanu między połową ściany wydobywczej a jej wylotem. Dokładnego miejsca wciąż nie określono. Już wcześniej badania (m.in. pobranych prób pyłu węglowego) wykazały, że zapalenie nastąpiło w ścianie, gdzie przedostał się metan ze zrobów (miejsca po eksploatacji węgla). Przemieszczając się w kierunku zrobów płomień mógł napotkać większą ilość metanu i doszło do wybuchu. Potem miało także miejsce wypalenie, choć nie wybuch, pyłu węglowego.
Do kolejnego posiedzenia komisji, które zaplanowano na początek stycznia, będą zbadane urządzenia z rejonu, gdzie prawdopodobnie nastąpił zapłon. Będzie też sprawdzone, które z nich były wówczas pod napięciem oraz które kable były podłączone. "Być może pozwoli to na wskazanie konkretnego urządzenia, czyli miejsca, gdzie ten zapłon mógł nastąpić" - wyjaśnił Król.
Komisja docieka także, skąd w wyrobisku pojawiła się nagle duża ilość metanu. Zaplanowano m.in. symulację pod ziemią, z wykorzystaniem takiego samego wentylatora, jak pracował wówczas. Chodzi o sprawdzenie jego oddziaływania na przepływ powietrza i stwierdzenie, czy mogło to zaburzyć stabilizację układu wentylacyjnego. Komisja ma zakończyć prace do końca marca.
Obecnie ściana, gdzie doszło do katastrofy, jest odizolowana od pozostałych wyrobisk specjalnymi tamami. Druga ściana, w pobliżu, ruszy, gdy zostaną spełnione warunki bezpieczeństwa. Jeden z ważniejszych to ograniczenie wielkości wydobycia o ponad 30 proc.
Innym warunkiem eksploatacji w tym miejscu jest skrócenie chodników przyścianowych do 3-4 metrów. Komisja wyjaśniająca przyczyny katastrofy ustaliła wcześniej, że chodniki przy feralnej ścianie były znacznie dłuższe niż przewidywał projekt techniczny. Mógł tam gromadzić się metan. Stąd m.in. warunek, by tym razem chodniki były odpowiednio krótkie.
Zdecydowano także o zwiększeniu w przywracanej do eksploatacji ścianie liczby czujników metanu z 9 do 12 i wprowadzenie dodatkowego, dźwiękowego sygnału w sytuacji, kiedy stężenie metanu będzie zbliżać się do niebezpiecznego poziomu. Obecnie przy stężeniu ok. 2 proc. czujniki odcinają prąd do pracujących pod ziemią urządzeń. Tak będzie nadal, ale o zbliżaniu się takiego momentu górnicy dowiedzą się odpowiednio wcześniej, z sygnału dźwiękowego.
Do zapalenia i wybuchu metanu w kopalni doszło 18 września 1050 metrów pod ziemią. W dniu wypadku zginęło 12 górników, ośmiu kolejnych zmarło w następnych dniach w szpitalach. Rannych zostało ponad 30 osób. Kilkanaście z nich nadal leczonych jest w Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich. Przyczyny katastrofy, oprócz komisji WUG, wyjaśnia także prokuratura.
W niektórych przypadkach pracownik może odmówić pracy w święta.
Poinformował o tym dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, Matteo Bruni.