Reklama

Wzdłuż Nilu

Nasza rowerowa trasa biegnie dalej na południe przez Pustynię Nubijską, raz bliżej zielonej wstęgi palm daktylowych ciągnącej się wzdłuż Nilu, to znowu głębiej w surowość pustyni. Od wioski Farka przejeżdżamy m.in. przez Abri, Wawa, Delgo i Argo do Dongola.

Reklama

W Abri, po piątkowej modlitwie w meczecie, Nubijczycy schodzą się do jedynej w miasteczku restauracyjki. Świąteczne popołudnie urozmaica pełna emocji, pokrzykiwań i uderzeń w blaszany stół gra w karty oraz domino… Właśnie tak, pełna napięcia gra w domino, w które nawet parę razy wygrywamy. Ponadto w Abri trafiamy na pierwsze w Sudanie piwo… Nigdy bym się nie spodziewał, że bezalkoholowe może sprawić taką przyjemność :)

Wawa to właściwie ła-ła alboua-ua, ale nam jednoznacznie kojarzy się z naszą stolicą. Do Wa-wy daleko, przepaść kulturowa i klimatyczna (tu mamy jakieś 35oC/20oC), no i przede wszystkim wyobraźcie sobie nocować w namiocie na dworcu autobusowym w Warszawie. Tu nie robi to specjalnego wrażenia. Przechodnie pozdrawiają serdecznie, zaś sam „dworzec” wyposażony jest w łóżka do zalegiwania podczas oczekiwania na autobus lub boksi (busik), zary – czyli gliniane dzbany na wodę do gaszenia pragnienia oraz „maszkarony” w postaci rozwartych paszcz krokodyli. Z Wawa przeprawić można się przez Nil do starożytnych ruin Temple of Soleb. Od skamieniałości starożytności ciekawsze wydają się być jednak brzegi Nilu. Pośród lasu palm daktylowych szczebiocze, fruwa, ćwierka, kwili itp. dziesiątki gatunków ptaków. Na wysokich brzegach rzeki terkocą pompy spalinowe tłocząc wody życiodajnego Nilu na soczyście zielone poletka. Biało odziani rolnicy pochyleni pośród zieleni doglądają swoich plonów. Pewnie niewiele zmieniło się życie chłopów nad Nilem od zamierzchłych czasów – ten sam cykl wylewów świętej rzeki przynoszący urodzajny muł, a ich pola oraz ciężka praca w zgodzie z rytmem pór roku i dnia. Tylko pompy mechaniczne zamiast zwierząt ułatwiają nawadnianie. Przybyło też kilka nowych gatunków roślin do uprawy, np. ziemniaki… Acha, no i najważniejsze – z poddanych faraońskich zmienili się w poddanych prawa rynkowego…

Ostatni dzień przed Dongola zapowiadał się ciekawie. Wyjeżdżając z naszego miejsca biwakowego, z dala od drogi w głąb pustyni, dokładnie w miejscu wyjechania na asfalt, natykamy się na dwóch Szwedów - rowerzystów. Ostatni raz widzieliśmy się parę dni temu w Wadi Halfa i choćbyśmy się umawiali w tym miejscu, to pewnie nigdy byśmy się nie spotkali, a tu proszę – wpadamy na siebie, ot tak! Ich rowery z hydraulicznymi hamulcami rozkraczyły się na amen – im więcej techniki tym więcej do popsucia – nie jesteśmy im w stanie pomóc, bo nasze dzielne Brennabory wymagają mniej skomplikowanego sprzętu do naprawy. Chłopaki pakują się na busa, my ruszamy dalej.

Po paru kilometrach punkt kontrolny – paszporty, ksero paszportów i jeszcze jakaś kartka z rejestracji, kilka rutynowych pytań: skąd, dokąd, po co? I w drogę.

A gdzie siedmiomilowe buty na nadnilowe kłopoty?

 Kilometry przelatują gładko – początkowo, później tradycyjnie zaczyna duć w twarz, z każdym obrotem korby coraz ciężej i ciężej, a prosta wydaje się nie mieć końca. Ileż kilometrów może mieć prosta? Prosta bez końca, taka pustynna bezzakrętowa droga, a tu południe na karku… Nowa droga biegnie niestety w pewnym oddaleniu od doliny Nilu, więc żeby schronić się w sensowniejszym cieniu, coś przekąsić lokalnego lub uzupełnić gazowanym płyny, trzeba z szosy zjechać. Problem w tym, że nazwy miejscowości często nie są w żaden sposób oznaczone. Nowej drogi nie ma na mapach, zaś prowadzące do wiosek dróżki wcale nie są asfaltowe, tylko szutrowe, a najczęściej pylasto-piaszczyste. Jak zatem wybrać tą, która doprowadzi do źródełka – do wioski z lodówką? Tym razem nie trafiamy najlepiej. Jesteśmy daleko w głąb pustyni, a pióropusze palm widnieją daleko na horyzoncie – zatem do wioski daleko, oj daleko… Jedziemy pomiędzy polami uprawnymi, optymistycznie zielonymi połaciami, lecz tylko wtedy, gdy są nawadniane – w przeciwnym razie żyzny nilowy muł zamienia się w beżowy pył. Mijamy pojedyncze gospodarstwa – gliniane domki pośród zieloności pól – pył pokrył już grubą warstwą sakwy, łańcuch i zębatki, a tym bardziej nasze spocone ręce, stopy i twarze. Przeprawiamy się przez rowy melioracyjne, a Nilu jak nie było, tak nie ma. Po pół godzinie padamy w cieniu samotnego gospodarstwa pośród spichrza Sudanu. Prosto, w prawo, w lewo?

Miejscowy rolnik przychodzi z pomocą, bariera językowa angielsko-arabska nie stanowi problemu, tyle że w każdą stronę do wioski z „marketem” ładnych parę kilometrów. Mnożymy odległości razy dwa, bo nie wiedząc czemu miejscowi, skądinąd bardzo życzliwi i pomocni, podając odległości niemal zawsze je zaniżają. Gdy od kilku różnych osób słyszymy, że do miejscowości X jest dokładnie 31km, to w końcu zawierzamy, że jest właśnie tyle. Doświadczenie nas jednak nauczyło, że precyzyjne dystanse to jakaś wyższa matematyka w głowach miejscowych, której nie pojmujemy. Dla spokoju przyjmujemy, że jak ktoś mówi 31km, to z pewnością chodzi o jakieś 62km itd.

Zatem mnożymy te zasłyszane odległości razy dwa i wychodzi, że w każdą stronę oznacza to przynajmniej godzinę brnięcia w piasku i pyle. Już 13-ta, czyżby nasza dzisiejsza sjesta wzięła całkowicie w łeb? Odziana w kolorowy strój a’ la sari gospodyni częstuje nas herbatą – prawdziwym pokrzepieniem serc. W cieniu słomiano-glinianego muru stawia też dzban wody – patrzymy nań łapczywie, ale to woda z pobliskiego kanału irygacyjnego – nasz owoc zakazany…        

Już tak głęboko zapuściliśmy się w nadnilowe pola, że nie pozostaje nam nic innego, jak brnąć dalej, próbując wydostać się ku jakieś większej wiosce. Obieramy azymut na minaret nowiusieńkiego meczetu, górujący nad pióropuszami palm. Tam musi być cywilizacja! Brniemy uparcie w tym kierunku, terkocą pompy wylewające życiodajną wodę na pola. Rolnicy w białych szatach pozdrawiają z zieloności pól, woły orzą pylastą glebę pomiędzy palmami i… nowiusieńki meczet objawia się niczym fatamorgana. Stoi nieprawdopodobnie samotny pośrodku hektarów pól, wokoło żadnego domostwa… Rozczarowanie przechodzi w zwątpienie, ale wyjścia nie ma – brniemy dalej.

Docieramy w końcu do jakichś kolejnych, nierealnych w tym regionie świata zabudowań – czegoś na kształt naszego PGR- u. No to klapa, tu raczej też nic nie dostaniemy, ale, ale… Kobiety mówią, wskazując palcem: mamy tu market! Nastolatek biegnie po klucz do kłódki i po chwili otwiera blaszane pudło a’ la kiosk. Jest, jest! Napój jabłkowy, chwila wytchnienia, ale to dopiero połowa feralnego zjazdu do wioski. Dopiero po 15-tej docieramy do wsi z prawdziwego zdarzenia – to się nazywa sjesta! 36oC w cieniu, a my popylamy w pełnym słońcu! To się nazywa prosta droga – zamiast równiusieńkiego asfaltu 30km bezdrożami! Ot, przygoda nadnilowych pól.

Choć etapy sudańskie absolutnie nie miały być sportowe, to u celu dzisiejszego dnia w Dongola na liczniku mamy 130km. W sumie rowerowy, 5-dniowy odcinek Wadi Halfa – Dongola, wyniósł 426km. Jechało się całkiem przyjemnie, lecz czas najwyższy dobić do Atbara, do właściwego szlaku Kazimierza Nowaka i zwolnić. Tak, czas najwyższy przystopować, by Sudan nie uciekał nam z kilometrami…

«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama

Reklama

Autoreklama

Autoreklama

Kalendarz do archiwum

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
1 2 3 4 5 6 7
8 9 10 11 12 13 14
15 16 17 18 19 20 21
22 23 24 25 26 27 28
29 30 31 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11
0°C Czwartek
noc
0°C Czwartek
rano
3°C Czwartek
dzień
3°C Czwartek
wieczór
wiecej »

Reklama