W Ammanie i sześciu innych miastach kraju tysiące Jordańczyków wyszły w piątek na ulice, aby domagać się dymisji rządu premiera Samira Rafai, mimo że po pierwszych protestach cofnął podwyżki cen żywności.
Protesty w całej Jordanii przybierają na sile nawet po tym, gdy premier Rafai, prawdopodobnie za radą króla Abdullaha II, ogłosił na początku tego tygodnia 6-procentową obniżkę cen podstawowych artykułów konsumpcyjnych i benzyny.
Podniósł także płace urzędników i wojskowych oraz emerytury.
Największy wiec protestacyjny odbył się po zakończeniu piątkowych modłów południowych w wielkim meczecie Huseini, w śródmieściu Ammanu. Protestowano przeciwko rządowi również w miastach Zarka, Irbid, Karak, Tafila i Salt. Demonstracje zwołał Front Akcji Islamskiej (FAI), główne ugrupowanie opozycyjne, oraz różne gremia lewicowe i panarabskie.
Mówcy zarzucali rządowi, że nie zrobił nic w celu zmniejszenia korupcji w administracji państwowej.
18 stycznia sekretarz generalny FAI Hamzeh Mansur zaapelował do króla Abdullaha II, aby zmienił rząd, ponieważ nie zdołał przeprowadzić niezbędnych reform politycznych i gospodarczych, oraz aby rozwiązał izbę niższą parlamentu, ponieważ "wybory z 9 listopada 2010 roku nie były przejrzyste".
W relacjach europejskich korespondentów na Bliskim Wschodzie zaczyna dominować przeświadczenie, że obecne protesty w Jordanii, Jemenie i Algierii to echo wydarzeń w Tunezji, które doprowadziły do ucieczki tamtejszego prezydenta-dyktatora Ben Alego.
Jednak egipski minister spraw zagranicznych Ahmed Abul Gheit określił tę tezę jako "absurdalną". "Każde społeczeństwo ma swoje indywidualne cechy (...) a ci, którzy próbują wywołać eskalację, nie osiągną swych celów" - ostrzegał Gheit. Upomniał także Zachód, aby "nie mieszał się w sprawy arabskie".
W stolicy władze miasta nie wystawią przeznaczonych do zbierania tekstyliów kontenerów.
Chodzi o zabezpieczenie przed zagrożeniami płynącymi z Rosji.