Najpierw wybuchł most, potem ciężki sprzęt wyjechał z lasu: to była dopiero zapowiedź okropności, jakich doświadczyli mieszkańcy wsi Jahidne na północy Ukrainy ze strony rosyjskich żołnierzy. Sterroryzowani cywile, nieustanny ostrzał, dzieci oglądające umierających ludzi, a później rozkład ich ciał. "Czy dziś czegoś się boję? Po tym, co tu się stało, nie ma się już czego bać. Przeżyliśmy obóz koncentracyjny XXI wieku" - mówi w rozmowie z PAP 91-letnia Walentyna.
Jahidne - wieś zamieszkana przez ok. 400 osób, pozornie nieistotne miejsce na mapie - stało się strategicznym punktem rosyjskiej ofensywy na pobliski Czernihów. Już dwa dni po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji na Ukrainę mieszkańcy tej spokojnej wioski, ukrytej przed światem w gęstym lesie, na własnej skórze doświadczyli, co oznacza rosyjska okupacja.
26 lutego czarnymi zgłoskami zapisał się w historii Jahidnego. Większość mieszkańców żyła informacjami o rosyjskiej inwazji na największe ukraińskie miasta, w tym stolicę. Dzielące Jahidne i Kijów 130 kilometrów wydawało się w miarę bezpieczną odległością od głównych celów ataku rosyjskiej armii. "Oglądaliśmy telewizję. Nie wierzyliśmy w to, co widzimy. Żal nam było ludzi, którzy byli świadkami tych wszystkich wybuchów. Nie spodziewałam się, że moja rodzina też tego doświadczy" - wspomina jedna z mieszkanek Jahidnego.
Podczas rozmowy z PAP nieprzerwanie rozbiera cegły z resztek bramy. Domu praktycznie nie ma. "To dom babci. Ona tego wszystkiego nie przeżyła" - mówi. Co teraz? - pytamy zarówno o zniszczony dom, jak i plany na przyszłość. "Nie wiem, naprawdę nie wiem, co mam robić" - odpowiada. W jej oczach widać pustkę. To częsta cecha u ludzi, z którymi rozmawiała PAP, a którzy byli świadkami największych potworności, jakie - wydawałoby się - w cywilizowanym świecie nie powinny mieć miejsca.
Zanim jednak ogarnęła ich pustka i bezradność, przyszedł strach. A ten towarzyszył mieszkańcom Jahidnego wraz w wejściem do wioski Rosjan i ich kompanów - Buriatów, ludności mongolskiej zamieszkującej południową Syberię. "Najpierw spadły na nas rakiety. Domy wokół zaczęły się palić. Panował totalny chaos. Trzeba było jakoś zgasić ten ogień, ale nie zdążyliśmy, bo zaraz z lasu wyjechały prosto na nas BTR-y (rosyjskie wozy opancerzone - PAP) i czołgi" - mówi Andrij.
Po wejściu do wioski Rosjanie zażądali od mieszkańców - pod groźbą rozstrzelania - oddania całej elektroniki: smartfonów, zegarków, laptopów. "Odcięli nas od świata" - tłumaczy mężczyzna. Następnie "rozgościli się" w ich domach. Jak wspominają mieszkańcy, najgorsi byli Buriaci. "Nie można było się z nimi w ogóle dogadać. Nie mówili po rosyjsku, ale w jakimś dziwnym języku. Strzelali do ludzi. Dwóch 17-letnich braci wyciągnęli z domu i rozstrzelali na podwórku. Tak bez powodu" - relacjonuje Maria.
"Okupanci wyłamali drzwi do mojego domu. Było ich trzech: dwóch Rosjan i jeden Buriat. Zaczęli wypytywać, czy mieszkam sama i czy kogoś ukrywam. Zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że jestem sama. Przeszukali cały dom, pokój po pokoju. Chwilę później na podwórko wjechały kolejne wozy bojowe pełne żołnierzy. Tuż przy wejściu do domu ustawili wyrzutnię gradów, z której ostrzeliwali Czernihów. Przez pięć dni z nimi mieszkałam, a oni robili, co chcieli" - opowiada w rozmowie z PAP 91-letnia Walentyna. "Wystrzały były tak silne, że już pierwszego dnia powypadały wszystkie okna. Było okropnie zimno" - dodaje.
Jak wyglądała codzienność w Jahidnem? "Ciągle coś się paliło, czuć było smród spalenizny. Rosjanie niemal bez przerwy strzelali w stronę Czernihowa. Do tego byli pijani i chyba pod wpływem jakichś narkotyków. Mieli obłęd w oczach" - powiedziała Walentyna. Nie zwracali uwagi na to, że po odpaleniu rakiety wszystko wokół zajmowało się ogniem. "Jeden z domów, w którym zamieszkali, prawie by spłonął, gdyby nie zaalarmował ich jeden z naszych mieszkańców" - dodała.
Wraki ciężkiego sprzętu do dziś stoją w niektórych ogródkach. Stoi też miejsce kaźni, nazywane przez niektórych obozem koncentracyjnym XXI wieku, czyli miejscowa szkoła. To do niej piątego dnia okupacji Rosjanie zaprowadzili wszystkich mieszkańców Jahidnego. Ponad 360 ludzi na miesiąc stłoczono w piwnicy, na powierzchni kilkudziesięciu metrów kwadratowych, bez możliwości ruchu czy zaczerpnięcia świeżego powietrza. Bo o jedzeniu nie było co mówić. Okupanci czasem dawali wodę.
"Spaliśmy na siedząco, bo nie było w ogóle miejsca. Byliśmy tak stłoczeni, że niektórzy umarli z braku powietrza. Tu było wszystko, co najgorsze: głód, choroby, smród, umierający ludzie i patrzące na to dzieci" - opowiadają nam napotkani mieszkańcy. Z powodu panujących warunków w piwnicy zmarło 18 osób, w tym niemowlę. Kilku mieszkańców zostało rozstrzelanych przez Rosjan.
W piwnicy przebywało 77 dzieci. Do dziś na ścianach szkolnej piwnicy widać ich rysunki.
Z kolei na drzwiach dorośli oznaczali każdy spędzony tam dzień. Na ścianie z lewej strony wypisywali nazwiska zastrzelonych, po prawej - tych, którzy zmarli z wycieńczenia. "To nasza ściana pamięci" - mówi Andrij.
Zmarłe osoby wkrótce stawały się coraz większym problemem, bo Rosjanie nie pozwalali wynieść ciał na zewnątrz. "Było tak ciasno, że nie mieliśmy miejsca, by przenieść zwłoki w jakieś inne miejsce. Wszystko gniło. Dla nas to było koszmarne, a co dopiero dla dzieci?" - pyta retorycznie mężczyzna.
W końcu zaczęło to przeszkadzać samym okupantom i zgodzili się na wyniesienie ciał. "Podczas grzebania ich w ziemi okupanci strzelali nam dla zabawy koło nóg" - dodaje Andrij.
Mieszkańcy Jahidnego wspominali, że z każdym kolejnym dniem niewoli tracili nadzieję na to, że wyjdą stamtąd żywi. Wyzwolenie nadeszło wraz z ukraińskimi żołnierzami. "Kiedy 1 kwietnia do Jahidnego weszli nasi chłopcy, płakaliśmy ze szczęścia i całowaliśmy ich po rękach. Chcieliśmy dać im coś do jedzenia, jakoś im podziękować, ale nic nie mieliśmy. Nie było chleba, niczego" - opowiada Walentyna. "Rosjanie zabrali nam wszystko: od pościeli, krzeseł, talerzy, po damskie, stare, zużyte ubrania. Mam szczęście, że nie spalili mi domu" - dodaje.
Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Wiele domów zostało zrównanych z ziemią. Te, które ucierpiały trochę mniej, są dziś powoli odbudowywane. Do Jahidnego przyjeżdżają wolontariusze - zarówno z Ukrainy, jak i z zagranicy. Pomagają, w czym mogą.
Teren szkoły, gdzie oprócz więzienia dla mieszkańców mieściło się też centrum dowodzenia okupantów, ich baza, do dziś nie został uprzątnięty. Wygląda jak militarny skansen, tak, jakby jeszcze przed chwilą byli tu rosyjscy żołnierze. Nieprzyjemne uczucie, zwłaszcza dla miejscowej ludności. Dlatego dzisiaj mieszkańcy nie chcą w ogóle słyszeć o remontowaniu budynku. "Nie chcemy tu już szkoły" - stwierdzili.
Na placu Żłobka przed bazyliką Narodzenia nie było tradycyjnej choinki ani świątecznych dekoracji.