24-letni Włoch Marco Simoncelli (Honda) zmarł w niedzielę w wyniku poważnych obrażeń ciała, krótko po tragicznym wypadku w jakim uczestniczył podczas wyścigu motocyklowych mistrzostw świata o Grand Prix Malezji na torze Sepang.
Wpadł w poślizg i stracił kontrolę nad motorem, po czym upadł z ogromna siłą. Chwilę później wjechali w niego rozpędzeni rywale będący tuż za nim - Amerykanin Colin Edwards (Yamaha) i Włoch Valentino Rossi (Ducati).
W wyniku tego wypadku Simoncelli doznał rozległych obrażeń klatki piersiowej, karku oraz głowy, z której spadł pęknięty kask po zderzeniu z nawierzchnią toru. Przez blisko trzy kwadranse trwała akcja reanimacyjna, zanim służby medyczne stwierdziły zgon.
"Jego stan był fatalny, właściwie tragiczny, kiedy dotarł do niego zespół medyczny. Próbowaliśmy podtrzymać jego funkcje życiowe, ale nie udało się. Zmarł jakieś 45 minut po wypadku" - powiedział szef sztabu lekarskiego w cyklu MotoGP Michele Macchiagodena.
Chwilę po zgonie Włocha organizatorzy podjęli decyzję o odwołaniu GP Malezji, przedostatniej eliminacji tegorocznych MŚ. Był to pierwszy śmiertelny wypadek na torze Sepang od jego otwarcia w 1999 roku. Międzynarodowa Federacja Motocyklowa (FIM) zapowiedziała śledztwo mające ustalić, czy obiekt był właściwie przygotowany do imprezy.
Simoncelli był mistrzem świata w klasie 250 ccm (obecnie Moto2) w 2008 roku. W tym sezonie rozpoczął starty w MotoGP. W czerwcu wywalczył pierwsze pole position w GP Katalonii, a w wyścigach dwukrotnie stawał na podium - na drugim miejscu w GP Australii i trzecim w GP Czech.
Na wieść o tragicznej śmierci 24-letniego Włocha do jego najbliższych depesze kondolencyjne wysłali m.in. szef narodowego komitetu olimpijskiego Gianni Petrucci oraz prezesi dwóch czołowych klubów ekstraklasy piłkarskiej - AC Milan i Interu Mediolan.
Wszystkie niedzielne spotkania Serie A poprzedzi minuta ciszy.
W kilkuset kościołach w Polsce można bezgotówkowo złożyć ofiarę.
Na placu Żłobka przed bazyliką Narodzenia nie było tradycyjnej choinki ani świątecznych dekoracji.