W obecnej sytuacji wyjazd misjonarzy z Republiki Środkowoafrykańskiej może doprowadzić do pogromu - mówił w czwartek koordynator misji kapucynów w tym kraju o. Tomasz Grabiec. Dodał, że w RŚA jest 38 misjonarzy - ostatnio dojechały dwie osoby zakonne i jedna świecka.
O. Grabiec wziął udział w czwartkowej konferencji prasowej PiS. "My tam nie jesteśmy po to, by tych ludzi kolonizować, nawracać, ale po to, by służyć" - oświadczył, odnosząc się do misji w Republice Środkowoafrykańskiej.
Jak powiedział, obecnie w RŚA jest 38 osób, a ostatnio dojechały tam dwie osoby zakonne i jedna świecka. "Paradoksalnie do kraju, gdzie jest rebelia, kolejne osoby wyjeżdżają, dlatego, że jest duże prawdopodobieństwo, że obecność misjonarzy przyczyni się do tego, że uda się zahamować te napięcia, które przez tyle lat powstawały" - ocenił o. Grabiec.
Według niego "w obecnej sytuacji wyjazd misjonarzy może doprowadzić do pogromu". Wyraził nadzieję, że w roboczym zespole w MSZ, który zajmuje się sytuacją polskich misjonarzy w RŚA, "uda się wypracować zrozumienie dla postaw misjonarzy, którzy po prostu nie mogą wyjechać".
Poseł PiS Andrzej Jaworski podkreślił, że ojcowie kapucyni prowadzący misje w Republice Środkowoafrykańskiej, mają pod opieką małe dzieci, sieroty, osoby niepełnosprawne, niewidome. Dlatego, jak mówił, "nie ma takiej możliwości, aby polscy misjonarze stamtąd się ewakuowali ze względu na to, że są tam potrzebni".
Jego zdaniem do poprawy bezpieczeństwa misji wystarczyłoby, aby patrole wojskowe, zwłaszcza francuskie, kilka razy dziennie przejeżdżały w pobliżu misji. "Aby rebelianci widzieli, że placówki misyjne są objęte ochroną, nawet raz na cztery godziny" - tłumaczył Jaworski.
Tymczasem w ocenie MSZ ewakuacja to obecnie jedyna skuteczna możliwość pomocy polskim obywatelom, przebywającym w RŚA. Jak podaje sekretariat Komisji Episkopatu Polski ds. Misji, polscy misjonarze prowadzą swoją działalność na terenie RŚA w: Yole -Bouar, Bouar, Wantguera-Bouar, Baboua, Ndim, Bocaranga, Ngaoundaye, Bimbo-Bangui, Bagandou, Rafi-Bangassou i Monasao.
W walkach między muzułmanami i chrześcijanami w Republice Środkowoafrykańskiej zginęło ostatnio co najmniej 75 osób. Walki wybuchły z nową siłą po wycofaniu się w ubiegłym miesiącu ze stolicy kraju Bangi muzułmańskich rebeliantów z koalicji Seleka. Rebelianci z Seleki, będącej luźnym sojuszem przeważnie muzułmańskich milicji, doprowadzili w marcu 2013 r. do obalenia rządu, a ich przywódca Michel Djotodia obwołał się prezydentem. Jednak w styczniu został zmuszony do ustąpienia po fali krytyki w kraju i społeczności międzynarodowej, która zarzucała mu, że nie zdołał zapobiec pladze aktów przemocy.
Obecność wojsk francuskich i sił pokojowych z krajów afrykańskich nie doprowadziła dotychczas do poprawy sytuacji. W Republice Środkowoafrykańskiej, byłej kolonii Francji, znajduje się teraz ok. 1600 żołnierzy francuskich i ok. 5000 z państw afrykańskich. Skupiają się oni jednak na przywracaniu porządku w stolicy kraju i częściowo na północy. Do aktów przemocy dochodzi natomiast w odległych rejonach kraju.
Według ONZ, aby skutecznie przywrócić spokój i porządek w Republice Środkowoafrykańskiej, trzeba by tam wysłać co najmniej 10 tys. żołnierzy.
Armia izraelska nie skomentowała sobotniego ataku na Bejrut i nie podała, co miało być jego celem.
W niektórych miejscach wciąż słychać odgłosy walk - poinformowała agencja AFP.
Wedle oczekiwań weźmie w nich udział 25 tys. młodych Polaków.