Jeśli wierzyć sondażom, w nadchodzących wyborach samorządowych szykuje się wielka reelekcja. Tak jak w kilku poprzednich.
Polska dziś samorządem stoi. To największy pracodawca i inwestor, właściciel ogromnego majątku. Prezydenci miast mają władzę i budżety, o jakich mogą tylko marzyć szefowie resortów. Wybory samorządowe to zatem gra o wielką stawkę. Mimo to trudno wyczuć jakieś specjalne emocje z nimi związane. Można nawet odnieść wrażenie, jakby już dawno zostały one rozstrzygnięte. Niedawny sondaż Homo Homini pokazuje zdecydowane prowadzenie urzędujących prezydentów w sześciu największych miastach. Wiele wskazuje, że bardzo trudno będzie także odebrać władzę większości obecnie urzędujących burmistrzów i wójtów. Co 10. z lokalnych włodarzy rządzi już nieprzerwanie od pięciu kadencji. W takim przypadku mamy do czynienia z ustrojową anomalią, bardziej przypominającą monarchię niż demokrację.
Władcy miast i gmin lubią, gdy się ich przeciwstawia zepsutym politykom, stawia za wzór skutecznej troski o dobro publiczne. Często na wyrost. Niektórzy rządząc już kilkanaście lat, niejako wrośli w krajobraz polskich miast i wsi. Przyzwyczailiśmy się do nich i nie widzimy żadnych powodów do zmian. W końcu – jak mawiają mądrzy ludzie – lepsze jest wrogiem dobrego. Czy to słuszna dewiza?
Punkt krytyczny
Prawda o teoretycznym państwie i praktycznym samorządzie, błędach na górze i gospodarności na dole nie jest do końca ścisła. Przygotowany przed rokiem przez zespół naukowców pod redakcją prof. Jerzego Hausnera „Raport o stanie samorządności terytorialnej w Polsce” mówi raczej, że znaleźliśmy się już w punkcie krytycznym.
Eksperci punktują przyczyny kryzysu: zanika wspólnotowość obywatelska, słabnie demokracja samorządowa, radni nie mają wpływu na funkcjonowanie urzędów. Rządzi biurokracja. Niesprawność administracyjna powiązana jest z urzędniczą dominacją. Szczególnie widać to w małych gminach.
Nie są to tezy publicystyczne, ale naukowa diagnoza. Rafał Matyja, od lat badający Polskę samorządową, zwraca uwagę, że uzależnienie od lokalnej władzy dotyka także organizacji pozarządowych i oddolnych inicjatyw. – Na przykład każdy, kto chce coś zrobić, korzystając z pieniędzy europejskich, musi dobrze żyć z władzą. Wójt czy burmistrz może zablokować każdą pozytywną inicjatywę przez brak współdziałania. A jak jestem klientem władzy, to nie mam interesu w publicznym ujawnianiu, co o niej myślę – mówi R. Matyja.
Gmina daje (lub odbiera) pracę i pieniądze. Opiniuje i zezwala. Obywatele stali się na polskiej prowincji klientami władzy. Procedury demokratyczne w takiej sytuacji przestają działać.
Beton został wylany
Mogłoby temu zaradzić wprowadzenie limitu dwóch kadencji w samorządzie, czyli ograniczeń, jakie dziś dotyczą np. urzędu głowy państwa czy rektora uniwersytetu. Ale to rozwiązanie nie ma zbyt wielu zwolenników. Argumenty są niezmienne od lat: skoro wójt (burmistrz, prezydent) dobrze sobie radzi, po co go zmieniać? A jak zacznie władzy nadużywać, to się go nie wybierze albo odwoła w referendum. Wątpiących w słuszność obowiązującego modelu straszy się wizją burmistrza, który drugą kadencję (jeśli miałaby być ostatnią) poświęcałby wyłącznie na przygotowywanie sobie i swoim ludziom z góry upatrzonych pozycji.
Na problem kadencyjności nie patrzy się natomiast z innej strony. Rzecz dotyczy w końcu wielu tysięcy stanowisk, do których powinni aspirować najlepsi z najlepszych. Ale oni nawet nie próbują o nich myśleć, bo wiedzą, że pokonanie ekipy kogoś, kto rządzi gminą dwie, trzy kadencje, graniczy z cudem. Bywa tak, że burmistrz weteran chętnie ustąpiłby miejsca komuś nowemu, ale ludzie, którzy pod jego szyldem mają niezagrożone wpływy i pieniądze, nie chcą mu na to pozwolić.
W efekcie zabetonował nam się nie tylko system partyjny, ale i samorząd lokalny. Najlepsi burmistrzowie czy prezydenci przyrastają do ciepłych (i bezpiecznych!) posad. Nie mają ani potrzeby, ani motywacji, by iść dalej, do urzędów centralnych, do polityki. A to wielka szkoda, bo z ich doświadczeniami, praktycznym podejściem do gospodarki bardzo by się w krajowej polityce przydali.
Informuje międzynarodowa organizacja Open Doors, monitorująca prześladowania chrześcijan.
Informuje międzynarodowa organizacja Open Doors, monitorująca prześladowania chrześcijan.
Osoby zatrudnione za granicą otrzymały 30 dni na powrót do Ameryki na koszt rządu.