My, Polacy, uważający się na niesłychanie katolicki naród Starego Kontynentu, nie zdołaliśmy się uchronić przed niebezpieczeństwem, które wisi nad Europą.
Gdy w wyniku demokratycznych wyborów do władzy dochodzą ludzie kierujący się wartościami chrześcijańskimi, podnosi się larum, że potrzebna jest tolerancja dla ludzi kierujących się innymi zasadami. Słowo „kompromis" jest wtedy w cenie. Gdy władzę przejmują siły niechętne chrześcijaństwu, o tolerancji i kompromisie nie ma już mowy.
Czynienie z wolności słowa najwyższej, niczym nieograniczonej zasady, prowadzi do paranoi.
Zbytnie przywiązanie księży do dóbr doczesnych drażni i oburza. Nic w tym dziwnego.
Nie wiem jak jasno rozdzielić sprawy wiary i polityki. Wydaje mi się, że jedynym wyjściem jest pozostawienie tego rozróżnienia tym, którzy głos w takich czy innych sprawach zabierają.
Można mieć pretensje do posłów, że nie zagłosowali za konstytucyjną ochroną życia, ale nie można przy okazji unikać pytania, dlaczego tak się stało, skoro większość z nich to katolicy.
Czy biskupi powinni w Boże Ciało „wygłaszać swoje poglądy polityczne"? No pewnie, że nie.
Dzisiaj duża część społeczeństwa tkwi w przekonaniu, że psim obowiązkiem pracowników hipermarketów i innych sklepów jest czekać na nich w każdą niedzielę od świtu do nocy. Przekonaniu błędnym i bezpodstawnym.
Mit o marginalnym znaczeniu mediów katolickich zaczyna się chwiać. I bardzo dobrze.
Modlitewne przygotowanie do szczytu G-8? To brzmi trochę jak w bajce. Przyzwyczajeni jesteśmy raczej do organizowanych z tej okazji demonstracji. A jednak w wielu miejscach Europy chrześcijanie podejmują takie inicjatywy.