Zabrakło mi ludzi. Prawdziwych, z krwi i kości. Z ich pasjami i zaangażowaniem.
Jest w tym żartobliwym zapytaniu odrobina historii. Inicjatywa wyszła od siostry Maury (mieszkańcy Kalisza i okolic dobrze wiedzą kogo mam na myśli) i pani Mirosławy Hankiewicz. Ta druga była członkinią Instytutu Prymasowskiego. Pomysł skupił sporą grupę młodzieży. Z czasem dołączyły siostry zakonne z innych zgromadzeń. To właśnie one, w tej przedziwnej wspólnocie zakonnic, kleryków i młodzieży, były nazywane rozmaitkami. A chodziło o to, by objętych całoroczną opieką domową chorych zabrać na wakacje. Choć z rekolekcjami Księdza Blachnickiego nie miało to nic wspólnego, przedsięwzięcie zostało nazwane oazą chorych. Być może dlatego, że w oazę angażowała się pani Mirka, przez młodych zwana Babcią. Na początku była Nieszawa, potem Licheń.
Dziś pisanie o takiej formie duszpasterstwa nikogo nie dziwi. Ale w połowie lat siedemdziesiątych na widok kawalkady wózków, grupy roześmianej młodzieży i zakonnic, tudzież promieniujących radością chorych i niepełnosprawnych – wielu przecierało ze zdumienia oczy.
Dla nas, młodych, to była prawdziwa szkoła życia. Bo udział w oazie chorych nie polegał na prowadzeniu modlitw i czytaniu podopiecznym pobożnych rozważań. Choć na to również był czas i miejsce. Wyjeżdżaliśmy ze świadomością, że trzeba będzie pełnić najprzeróżniejsze posługi. Byś salowym, kucharzem, kelnerem, tragarzem i powiernikiem duchowym. Nakarmić, umyć i wysłuchać. Co najważniejsze – być do dyspozycji dwadzieścia cztery godziny na dobę. Z małym wyjątkiem. Dniówka po nocnym dyżurze była czasem świętym. Bo podobno – tak mawiał poznany kilka lat później ks. Wojciech Danielski – łaska buduje na naturze wyspanej i najedzonej.
Wracając do szkoły życia. Zapytałem pod koniec turnusu jedną z koleżanek, czy nie jest tym wszystkim zmęczona. Wiesz, odparła z uśmiechem, ale ja nie mam czasu o tym myśleć. Tym samym dała mi do zrozumienia, że są sytuacje, gdy człowiek musi wznieść się ponad ból, zmęczenie, może nawet poczucie rozgoryczenia czy niedowartościowania. I to jest właśnie miłość Boga i bliźniego. Zresztą siostra Maura nie pozwalała nam o tym zapomnieć. Pamiętajcie, tu najważniejszy jest chory. On jest ikoną Chrystusa – przypominała przy okazji różnych niedociągnięć czy animozji w grupie. A miała tak wielki autorytet, że nikt nie śmiał jej się sprzeciwić.
Przywołuję historię wieczorem, 2 lutego, gdy Kościół kończy obchody kolejnego Światowego Dnia Życia Konsekrowanego, bo czuję pewien niedosyt. W doniesieniach agencyjnych znalazłem dziś wiele pięknych słów. Niewątpliwie prawdziwych. Przypominających wielką rolę osób konsekrowanych. Ale zabrakło mi w nich ludzi. Prawdziwych, z krwi i kości. Z ich pasjami i zaangażowaniem. Porywających świadectwem własnego życia. Jak siostra Maura czy pani Mirka.
Choć muszę przyznać, że gdy ta ostatnia, przed wyjazdem z Włocławka, wsuwała mi do kieszeni książeczkę, adresowaną do chłopaka „Na rozdrożu”, nie miałem zielonego pojęcia o świeckich konsekrowanych. I dobrze, bo nie o wiedzę i pojęcie chodziło, ale o Pana Jezusa.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W niektórych przypadkach pracownik może odmówić pracy w święta.
Poinformował o tym dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, Matteo Bruni.