Świętowanie Dnia Judaizmu ma sens tylko wówczas, gdy na co dzień nasze czyny i
słowa świadczą o tym, że postrzegamy Żydów jako siostry i braci, dzieci tego
samego Boga - mówi w rozmowie z KAI o. Janusz Salamon SJ, dyrektor Centrum
Kultury i Dialogu.
KAI: Można się spodziewać, że tegoroczne obchody Dnia Judaizmu będą w cieniu gorącej debaty wokół książki Jana Tomasza Grossa pt. „Strach”. Pierwsze reakcje publicystów i historyków na tę książkę mogą nasuwać wątpliwość, czy pomimo tej wielkiej inspiracji jaką była dla Polaków postawa Jana Pawła II względem Żydów, dojrzeliśmy już jako naród do poszukiwania prawdy w relacjach polsko-żydowskich. Czy ta książka może zaszkodzić tym relacjom?
O. Janusz Salamon: Gdyby tak się stało to świadczyłoby o naszej słabości, o tym, że „polska dusza”, która dopiero od kilkunastu lat zaznaje zewnętrznej wolności i w atmosferze tej wolności dojrzewa, ma jeszcze przed sobą długą ewolucję. Zauważmy, że w powyższym pytaniu ukryte jest założenie, że zajmuje nam sporo czasu „dojrzewanie” do takiej postawy, aby nie bać się przyjęcia do wiadomości tego, co w naszej historii trudne i wstydliwe, aby potrafić to zaakceptować i przepracować. To założenie, że my, Polacy, jako naród jesteśmy po trosze jak pacjent, który dochodzi do siebie po latach funkcjonowania w bardzo niezdrowych warunkach, wydaje mi się całkowicie trafne. Jako społeczność egzystująca przez niemal dwieście lat w warunkach takiej czy innej politycznej niewoli, w dodatku jako społeczność o strukturze quasi-feudalnej, w którą wpisane było upokorzenie większej części ludności, musielibyśmy być ulepieni z jakiejś szczególnej gliny, żeby z tego doświadczenia wyjść bez uszczerbku dla naszej wewnętrznej wolności i dla naszego własnego obrazu siebie. Nie łudźmy się, że będąc tak licznym narodem, dzięki swoim szczególnym przymiotom, takim jak wrodzony heroizm, umiłowanie wolności oraz niczym niepohamowana odwaga, wyszliśmy w swojej masie na drugi brzeg tego czarnego i czerwonego morza niewoli nieskalani, niczym niewinnie cierpiący więzień, który spędziwszy dużą część swego życia za kratami, wychodzi na wolność bardziej jeszcze uszlachetniony, niż był poprzednio.
KAI: Wydaje się, że właśnie z takim, niezbyt samokrytycznym obrazem nas samych wyłoniliśmy się w 1989 roku na tym drugim brzegu „czerwonego morza”. Ale dlaczego ten obraz miałby być szkodliwy i jaki jest jego związek z dyskusją wokół tezy J. T. Grossa, że bezpośrednio po Holokauście, Polacy w swojej masie zdecydowanie nie stanęli na wysokości zadania, jeśli chodzi o swój stosunek do tych żydowskich współobywateli, którzy stanowili cudem ocalała resztę z horrendalnej rzezi, jaką na naszych ziemiach zorganizowali niemieccy naziści?
O. Janusz Salamon: Zwróćmy uwagę, że nawet sam Mojżesz, który szedł na czele Ludu Izraela kroczącego z kraju niewoli do ziemi obiecanej, nie został uznany przez Boga za dostatecznie „gotowego” do tego, by w pełni partycypować w budowaniu tego „nowego Izraela”, który jest już w pełni wolny. Obawiam się, że jest pewna analogia między „nowym Izraelem” i „nową Polską”, którą zaledwie kilkanaście lat temu zaczęliśmy budować. Nie budujemy jej wprawdzie od zera, jak Izraelici w Ziemi Kanaan, ale pewne skłonności wyuczone w niewoli mogą się jeszcze przez pewien czas ujawniać w naszych postrzeganiu siebie, innych narodów i w naszych narodowych debatach o nas samych.
Możemy być dumni, że najwyraźniej udało się nam już przezwyciężyć pokusę pragnienia powrotu do „kraju niewoli”. Ale nie całkiem chyba jeszcze udało nam się przezwyciężyć drugą pokusę, która stanęła przed Izraelem kroczącym w ciągle niezbyt komfortowych „pustynnych” warunkach do pełnej wolności. To była pokusa odwrócenia się od trudnej ścieżki „życia w prawdzie” wskazanej przez Boga za pośrednictwem Mojżesza i ucieczki w łatwą iluzję, którą symbolizuje złoty cielec, którego Izraelici sobie ulepili wedle swojego upodobania, żeby oddawać mu cześć i uczynić w ten sposób swoje życie łatwiejszym. My, Polacy, mieliśmy niezwykłego Mojżesza, który nas wyprowadził z ziemi niewoli i wskazał drogę jak kroczyć dalej. Myślę, że jednym z najcenniejszych drogowskazów, jakie nam zostawił na drodze do pełnej wewnętrznej wolności była wyrażona w imieniu Kościoła w Roku Jubileuszowym 2000 prośba o przebaczenie, skierowana do wszystkich skrzywdzonych na przestrzeni wieków przez ludzi Kościoła, którzy nie stanęli na wysokości zadania jako ludzie i jako chrześcijanie. Papież nie lękał się nazwać po imieniu zła, które zostało wyrządzone przez tych, którzy byli częścią Kościoła, który on kochał i któremu przewodził. Przepraszał za czyny wyrządzone przez „swoich”. Czynił to z bólem i najwyraźniej w obliczu oporów, które miało wielu tych, którzy wolą trzymać się kurczowo rozumowania, wedle którego Kościół jest bez skazy, przez co oni, jako członkowie tego Kościoła, mogą poczuć się lepiej.