- Modliłem się cały czas. Krok za krokiem. Nie przestawałem. Najczęściej odmawiałem Różaniec w intencji pokoju na świecie - mówi Piotr Kuryło, maratończyk i podróżnik.
W parafii pw. św. Brata Alberta na gdańskim Przymorzu 22 lutego odbyło się spotkanie z Piotrem Kuryłą, podróżnikiem, maratończykiem i ultramaratończykiem.
Piotr pochodzi z małej wioski pod Augustowem. Już jako dziecko biegał po polnych drogach i lesie "tak po prostu, dla zdrowia". Jednak dopiero po 30-tych urodzinach, kiedy usłyszał w telewizji o Maratonie Warszawskim, zajął się bieganiem "na poważnie" .
W ciągu 8 lat przebiegł ponad 50 maratonów i supermaratonów. W 2010 roku powiedział "stop". - Długo trwało zanim zrozumiałem, że płacę za to wszystko zbyt wysoką cenę. Chciałem bardziej poświęcić się dla rodziny - przyznaje. Z duszą na ramieniu oznajmił żonie: "pobiegnę jeszcze jeden, jedyny raz... dookoła świata". - Na szczęście żona wie, że bieganie to moja pasja. Zawsze mnie wspierała i nadal wspiera. Tamtego dnia dostałem zgodę - mówi z uśmiechem Piotr. Swój najdłuższy maraton nazwał "Biegiem dla pokoju". Chciał zwrócić uwagę na ciągłe konflikty zbrojne na świecie.
Rozpoczął przygotowania. Szukał sponsorów, kompletował sprzęt, trenował i... uczył się wiosłować. - Wymyśliłem, że czasami, żeby dać nogom odpocząć, wsiądę do kajaka i popłynę - tłumaczy. Kajak ciągnął ze sobą na specjalnym trójkołowym wózku. Niewiele brakowało, a zakończyłby eskapadę na samym początku. - Na Śniardwach złapała mnie burza, resztką sił dotarłem do najbliższego brzegu - opowiada. Ratownicy powitali go słowami: "widzieliśmy cię z wieży, dobrze sobie radziłeś, więc nie przeszkadzaliśmy". - Pomyślałem: "Kurczę, to ja tam prawie utonąłem, a ci sobie żartują" - opowiada.
Z kajakiem niebawem się rozstał. To było w Hiszpanii, gdy chciał przepłynąć 80 kilometrów rzeką Tag. Okazało się, że na mapie, którą dysponował, były zaznaczone duże zapory, ale nikt nie ujął wodospadów. - W pewnym momencie spadłem z jednego z nich. Tonąłem, dusiłem się. W końcu jednak udało mi się wygramolić i wypłynąć na powierzchnię - relacjonuje.
Stracił telefon i większość rzeczy. To co zostało zmieściło się w małym plecaku. W końcu dotarł do Portugalii, skąd miał odlecieć do USA. Był brudny, zarośnięty, bez sprzętu i pieniędzy. Wyglądał jak włóczęga. Ale żył. - Spojrzałem w lustro i pomyślałem: "jesteś silny. Mimo tylu przeciwności, dzięki własnej determinacji i odwadze dotarłeś tak daleko" - wspomina. Potem znalazł w kieszeni kamizelki karteczkę, którą dała mu żona, zanim wyszedł z domu. To była modlitwa do Maryi Ostrobramskiej. A na odwrocie było napisane: "Ten, co będzie nosił tę modlitwę, nie utonie". - Przypomniałem sobie Komu zawdzięczam dwukrotne ocalenie i uświadomiłem sobie, że ja jestem jedynie słabym człowieczkiem".
Z 19 dolarami w kieszeni wylądował w Nowym Jorku. Stąd biegiem ruszył na zachód i pokonawszy 13 stanów dotarł do San Francisco. Dalej przeleciał samolotem do Władywostoku. Przebiegł Syberię, część Kazachstanu, resztę Rosji, a na koniec Łotwę i Litwę, by po 365 dniach dotrzeć z powrotem do Augustowa.
Spotykał się z różnymi reakcjami ludzi. Jedni szczuli go psami i traktowali jak włóczęgę. Nawet nie chcieli poczęstować wodą. Inni dzielili się jedzeniem, pieniędzmi, oferowali nocleg. Najbardziej pomocni okazali się Rosjanie. - Rosja była krajem, gdzie co chwila spotykałem ludzką pomoc. Często niezwykle ubodzy ludzie dzielili się tym, co mieli - zaznacza.
Biegł w deszczu, słońcu i mrozie. Czasami ze zmęczenia robiło mu się ciemno przed oczami. Ale jakoś sobie radził. Do opuchniętych stóp i stawów latem przykładał pokrzywy, a zimą kawałki lodu.
Za swoją wyprawę został uhonorowany Kolosem 2011, czyli najbardziej prestiżową polską nagrodą podróżniczo-eksploracyjną w kategorii "Wyczyn Roku". Kilka miesięcy później wystartował kajakiem z Gdańska po Wiśle w górę rzeki z hasłem "Zawsze pod prąd". Chciał w ten sposób zwrócić uwagę na problemy osób niepełnosprawnych.
Więcej w 10. numerze "Gościa Niedzielnego".
Informuje międzynarodowa organizacja Open Doors, monitorująca prześladowania chrześcijan.
Informuje międzynarodowa organizacja Open Doors, monitorująca prześladowania chrześcijan.
Osoby zatrudnione za granicą otrzymały 30 dni na powrót do Ameryki na koszt rządu.