Przez miesiąc podglądali Kościół w Polsce. By przyjrzeć się lepiej pobożności Polaków, szli przez tydzień z pielgrzymką na Jasną Górę. Przez cały sierpień gościła w Polsce grupa młodych ewangelizatorów z Wysp Zielonego Przylądka.
Przystanek niewolników
620 kilometrów na zachód od wybrzeży Czarnego Lądu. Na wysokości Zielonego Przylądka rozciąga się archipelag 10 większych i kilku mniejszych wysepek oblanych wodami Atlantyku. To właśnie od tego najbardziej na zachód wysuniętego punktu kontynentalnej Afryki wyspy wzięły swą nazwę.
Bezludny archipelag odkrył w 1456 roku wenecki żeglarz w służbie królów portugalskich – Alvise Cadamosto. Pięć lat później Portugalczycy założyli tu swoją bazę wojskową. Na początku XVI wieku wyspy stały się centrum światowego handlu niewolnikami. Przez kilka stuleci przywożono tu ludzi z zachodniej części Czarnego Lądu i transportowano ich do portugalskich i francuskich, a następnie angielskich kolonii w obu Amerykach.
Będące przez prawie pięć wieków portugalską kolonią Wyspy Zielonego Przylądka stały się w 1975 roku niepodległym państwem. Cabo Verde – jak brzmi portugalska nazwa kraju – zajmuje powierzchnię niewiele ponad 4 tysiące kilometrów kwadratowych, czyli tyle, ile kilka powiatów w Polsce. Mieszka tam niecałe pół miliona ludzi – mniej niż w Poznaniu. Jednak aż 700 tysięcy Kabowerdyjczyczyków żyje rozproszonych w różnych krajach świata.
– Wyspy Zielonego Przylądka są niewielkie, ale za to bardzo zróżnicowane – mówi ks. Stułkowski. Największa – Santiago charakteryzuje się górzystym krajobrazem i wilgotnym klimatem. Wyspy Sal, Boavista i Maio są z kolei równinne, a ich wybrzeża kuszą piaszczystymi plażami. Zróżnicowani są także mieszkańcy – od czarnoskórych i mulatów po białych.
Większość ludności, bo aż 96 procent, to katolicy. Dwa procent wyznaje protestantyzm, reszta tradycyjne religie afrykańskie. – Dużym problemem są sekty – mówi ojciec Ima, który wraz z siostrą Reginą ze zgromadzenia klawerianek towarzyszył młodym ewangelizatorom w ich wyprawie do Polski.
Spadkobiercy Doktor Błeńskiej
Akademickie Koło Misjologiczne w Poznaniu działa ponad 80 lat – prawie tyle samo co Uniwersytet Adama Mickiewicza, który obchodzi w tym roku 90-lecie istnienia. – To dobrze świadczy o poznańskich studentach, którzy zawsze byli wyczuleni na sprawy misji – mówi ks. Stułkowski.
To nie tylko kurtuazja. Przed wojną do AKM należała studentka medycyny Wanda Błeńska, która później jako lekarka przez 42 lata leczyła w Ugandzie chorych na trąd. – Wspólnie z przyjaciółmi pakowaliśmy i wysyłaliśmy książki, leki i opatrunki do placówek prowadzonych przez polskich misjonarzy. A w parafiach opowiadaliśmy o misjach – wspomina sędziwa misjonarka.
Obecne Koło skupia studentów różnych poznańskich uczelni, których łączy jedna pasja: misje. Asia jest na piątym roku biologii. W Kole jest od dwóch lat – wciągnęła ją Malwina, koleżanka z farmacji. Jednak do zaangażowania misyjnego Asię od najmłodszych lat zaprawiała mama. Namawiała ją, by oddawała część kieszonkowego dla dzieci z Afryki. Pieniądze wysyłała następnie misjonarzom jej ciocia.
Chociaż od studenckich czasów doktor Błeńskiej upłynęło ponad 70 lat, młodzież zaangażowana w działalność misyjną robi w zasadzie to samo. Studenci odwiedzają parafie i opowiadają o pracy misjonarzy, zajmują się zbieraniem pieniędzy na misje. Jedną z form zdobywania finansów jest sprzedaż butelek na wodę święconą, które młodzież własnoręcznie maluje.
Od dwóch lat AKM organizuje także latem projekty pod nazwą „Doświadczenie misyjne”. Polegają one na wyjeździe do któregoś z krajów misyjnych, najlepiej odległego od Polski. – Chodzi o to, by sprawdzić się w konkretnym działaniu na terenie misyjnym, innym kulturowo od tego, w którym żyje się na co dzień – mówi opiekun Koła.
Pierwszą próbą był wyjazd w 2007 roku do Kazachstanu. Młodych sympatyków misji zaprosił arcybiskup Astany – Tomasz Peta, który prawie 20 lat temu jako kapłan archidiecezji gnieźnieńskiej wyjechał na misje wśród mieszkających w tym środkowoazjatyckim kraju Polaków. Młodzież z Poznania przez kilka tygodni pomagała pracującym w Kazachstanie kapłanom.
Do Afryki przez Austrię
– Nasze narody bardzo się różnią, ale jednoczy nas wiara w Chrystusa. Bez niej pewnie byśmy się nie spotkali – mówił ojciec Ima podczas sierpniowego pobytu w Polsce.
Dzieje przyjaźni polsko-kabowerdyjskiej rozpoczęły się dwa lata temu w... Austrii. W Maria Sorg, gdzie w 1893 roku Maria Teresa Ledóchowska założyła pierwszy dom klawerianek, spotkały się siostra Elżbieta z Polski i siostra Regina z Wysp Zielonego Przylądka. – Pochwaliłam się, że jedziemy z młodzieżą do Kazachstanu – wspomina tamto spotkanie siostra Elżbieta.
Gdy tylko siostra Regina usłyszała o Kazachstanie, od razu zaproponowała, by w następnym roku młodzi Polacy przyjechali na Cabo Verde. – Początkowo przyjęliśmy to jako dobry żart – opowiada ks. Szymon. – Niełatwo było wyekspediować grupę do Kazachstanu, a co dopiero do Afryki. Nie wiedzieliśmy nawet za bardzo, gdzie leży Cabo Verde?
Uczestnicy wyprawy przygotowywali się przez cały rok. Uczyli się nawet portugalskiego, żeby łatwiej porozumieć się z mieszkańcami Wysp Zielonego Przylądka. Na Cabo Verde spędzili prawie sześć tygodni. Uczestniczyli w rekolekcjach, odwiedzali chorych, uczyli miejscowych udzielania pierwszej pomocy, a nawet sprzątali nowo wybudowany przez siostry akademik.
W kilkuset kościołach w Polsce można bezgotówkowo złożyć ofiarę.
Na placu Żłobka przed bazyliką Narodzenia nie było tradycyjnej choinki ani świątecznych dekoracji.