100 lat temu, 20 września 1920 r., wojska polskie po raz drugi rozbiły siły gen. Michaiła Tuchaczewskiego. Gigantyczne starcie między Pińskiem a Suwałkami przesądzało losy wojny z bolszewikami. Operacja Niemeńska była ostatnim strategicznym zwycięstwem oddziałów polskich w historii.
Zwycięstwo w sierpniu 1920 r. nie decydowało o wyniku wojny z bolszewicką Rosją. Ambitny Tuchaczewski pałał żądzą zemsty: "Przegrana operacja wzbudzała pragnienie ponownego natarcia. Mieliśmy wszystkie szanse na przechylenie szali szczęścia na naszą stronę. Chodziło o to, kto będzie gotowy i kto pierwszy ruszy do natarcia".
Swoje nadzieje na odwrócenie losów wojny Tuchaczewski opierał na założeniu, że Polacy wyczerpali wszystkie swoje rezerwy, przeprowadzając "hazardową" ofensywę sierpniową: "Polacy, którzy w swą kontrofensywę włożyli całą, jaka im jeszcze pozostała energię, wyczerpali się". Do pewnego stopnia bolszewicki dowódca miał rację. Nawet zdaniem Piłsudskiego zwycięstwo nie zostało w pełni wykorzystane ze względu na ogromne wyczerpanie żołnierzy i rezerw: "Dzień ten [18 sierpnia - przyp. red.] był dla naszej armii, a właściwie dla jej dalszego pościgu, był prawie stracony".
"Bitwa Warszawska zadecydowała o tym, że sytuacja Polaków nie stała się tragiczna i obroniliśmy niepodległość. Jednak nie przeważała w sposób decydujący losów wojny. Często porównuję bitwy nad Wisłą i Niemnem do niemiecko-sowieckich bitew pod Stalingradem i na Łuku Kurskim. Ta pierwsza była dla Niemiec wielkim ciosem, ale losy wojny przesądziła dopiero ta druga. Dopiero po niej Niemcy utraciły wszelką inicjatywę" - twierdzi w rozmowie z PAP historyk z Uniwersytetu Łódzkiego, prof. Przemysław Weingartner.
W ciągu pierwszych dni po klęsce u wrót Warszawy Michaił Tuchaczewski wraz ze swoim sztabem nie znali rzeczywistych rozmiarów polskiego zwycięstwa. Sytuacja ta wynikała z braku łączności pomiędzy poszczególnymi jednostkami oraz słabości wywiadu sowieckiego. Do 26 sierpnia Tuchaczewski opanował chaos i zdołał odtworzyć linię frontu wzdłuż Niemna. Jednocześnie z głębi Rosji ściągano walczące do niedawna z Białymi Rosjanami oddziały. Co równie istotne, dowódca Frontu Zachodniego wciąż cieszył się zaufaniem władz w Moskwie. Odium porażki pod Warszawą spadało w większym stopniu na Józefa Stalina, komisarza politycznego Frontu Południowo-Zachodniego, który za wszelką cenę dążył do zdobycia Lwowa, zamiast pomóc Tuchaczewskiemu. Tym razem bolszewicki generał planował użycie wyłącznie podległych bezpośrednio sobie sił. Rozpoczynał się wyścig o to, kto pierwszy będzie gotowy do kolejnego wielkiego wysiłku. Zdawał sobie z tego sprawę Tuchaczewski: "Uzupełnienia nie miały mundurów i butów, a była już jesień. Natarcie można było podjąć dopiero po otrzymaniu umundurowania, bez natarcia zaś nie mogło być mowy o wartości bojowej wojsk. Gdyby nieprzyjaciel ubiegł nas w przejściu do natarcia, nie mogło być wątpliwości, że zostalibyśmy rozbici".
27 sierpnia na posiedzeniu Rady Obrony Państwa Piłsudski uzasadnił konieczność odebrania Suwalszczyzny, zajętej przez Litwinów jeszcze w trakcie wojny z bolszewikami. Celem było zabezpieczenie znajdujących się na lewym skrzydle oddziałów. W trakcie posiedzenia przyznano Naczelnemu Wodzowi pełnomocnictwa do przeprowadzenia takiej operacji, nawet jeśli wymagałoby to złamania oporu Litwinów. Rzeczywistym celem Piłsudskiego było jednak przygotowanie do planowanej w sztabie operacji polegającej na uderzeniu na tyły wojsk Tuchaczewskiego, a następnie odebraniu Litwie okupowanego przez jej wojska Wilna. W ciągu kolejnych dwóch tygodni wyzwolono niemal bez walki cały sporny obszar poza Wileńszczyzną.
Zanim jednak doszło do wielkiego starcia nad Niemnem, między polską kawalerią a sowiecką konnicą rozegrała się jeszcze inna batalia. Po nieudanych próbach zdobycia Lwowa potężna Konarmia dowodzona przez Stalina i Siemiona Budionnego wyruszyła w końcu na północ. Tam bolszewicy napotkali okopane pod Zamościem oddziały polskiej 3. Armii dowodzonej przez gen. Władysława Sikorskiego. Po pierwszym nieudanym ataku na Zamość składająca się z kilkudziesięciu tysięcy jeźdźców armia znalazła się w potrzasku. Norman Davies w "Białym Orle, czerwonej gwieździe" porównał ich sytuację do wagonów pociągu wpadających z impetem na peron, z którego atakuje je rozwścieczony tłum. Ich jedyną szansą było wycofanie się, zanim kolejne wagony-dywizje zostaną jedna po drugiej zniszczone. Sam Budionny już 30 sierpnia niemal zginął, gdy jego sztab został zrównany z ziemią przez polską artylerię gen. Stanisława Hallera.
Dla Polaków niemogących sobie poradzić z armią Budionnego od czasu wyprawy na Kijów pół roku wcześniej zniszczenie Konarmii stało się pod Zamościem sprawą honoru. Kluczową rolę w tym planie miała odegrać kawaleria gen. Juliusza Rómmla. Późniejszy obrońca Warszawy we wrześniu 1939 r. miał do dyspozycji zaledwie dwie brygady kawalerii przeciwko czterem wielkim dywizjom sowieckim. Jego przewagą była jednak możliwość atakowania znacznie mniejszych sił przeciwnika i wycofywania się na bezpieczne pozycje. 31 sierpnia polska kawaleria atakowała dwa razy. Wieczorem Rómmel został zaskoczony przez jedną z sowieckich dywizji, która niczym średniowieczna jazda wyłoniła się z lasu i jak Kozacy z powieści Sienkiewicza wymachując szablami, wzywała Polaków do boju. Wyczerpana po porannym starciu polska kawaleria ruszyła do szarży, nie chcąc oddać wywalczonych pozycji. Gdy pułk wpadł na sowiecką kawalerię, rozpoczęła się walka z użyciem sztyletów, kopii, rewolwerów, a nawet pięści. W kulminacyjnym momencie na pole bitwy przybyły galopem jeszcze dwa polskie pułki: 1. Krechowiecki, którego natarcie prowadził sam Rómmel, i 8. Pułk Ułanów. Jednocześnie wykrwawiający się 9. Pułk wyrwał się ze zwarcia i przeszedł do ostatniego natarcia. Resztki sowieckiej jazdy w popłochu uciekły, kończąc w ten sposób ostatnią wielką bitwę kawalerii w dziejach świata. To, co wydarzyło się pod Komarowem w ostatnich dniach sierpnia, najlepiej podsumowuje nie do końca poprawne francuskie zdanie ze wspomnień jednego z polskich oficerów: "L'Arm,e de Cheval, demoralis,e, n'accepta pas le combat et se retira".
W tym samym czasie na północy frontu sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna dla wojsk polskich. Celem Tuchaczewskiego wciąż pozostawało zajęcie Warszawy. Sowiecki dowódca dysponował lepszymi odwodami i dostępem do magazynów. W dowodzonych przez niego dywizjach na początku września znajdowało się ponad 70 tys. żołnierzy i oficerów.
Główne atuty strony polskiej wciąż były takie same jak w połowie sierpnia: wysokie morale, lepsze od sowieckiego dowodzenie oraz ogromna przewaga techniczna w lotnictwie, broni pancernej i artylerii. Za nimi przemawiał również fakt, że tym razem mieli zaatakować nieruchomego przeciwnika, a nie jak w połowie sierpnia przeprowadzić kontratak na pędzące na Warszawę wojska sowieckie.
Polski sztab zaryzykował podjęcie ofensywy, ponieważ sądził, że Tuchaczewski nie zdążył uzupełnić rezerw i zapasów. Polacy uważali też, że bolszewicy po klęsce nad Wisłą są zdemoralizowani. W rzeczywistości większość żołnierzy Tuchaczewskiego nie doznała klęski, ponieważ znajdowali się w głębi Rosji i na front trafili dopiero pod koniec sierpnia lub na początku września. Stąd dla Polaków zaskoczeniem będzie potężny opór w pierwszej fazie bitwy. Szybko jednak Polacy przezwyciężą tę przeszkodę. Wojska Tuchaczewskiego nie były bowiem w żadnym stopniu gotowe do długotrwałej obrony, szykowano je do podjęcia szybkiej ofensywy na Warszawę.
10 września na naradzie w Twierdzy Brzeskiej zapadły decyzje kluczowe dla dalszej kampanii. Piłsudski przedstawił dowódcom armii główne założenia opracowywanego wciąż planu ofensywy. Jej głównym celem było zakończenie działań do nastania zimy. Do tego konieczne było jednak zadanie wrogowi jeszcze jednej druzgocącej klęski. Według marszałka zasadnicze dla zwycięstwa było tempo prowadzenia działań, które miały mieć wręcz błyskawiczny charakter. Swoje założenia określił w rozkazie wydanym dziewięć dni później: "Celem tego uderzenia będzie szybkie i możliwie silne rozbicie nieprzyjaciela oraz ewentualne odrzucenie go od głównych linii komunikacji bądź na północ, bądź na południe".
Plan Piłsudskiego był bardzo prosty. W pierwszej fazie bitwy miał zostać zaatakowany środkowy odcinek frontu (okolice Grodna) dowodzonego przez Tuchaczewskiego. Następnie polska kawaleria miała oskrzydlić siły sowieckie. W końcowej fazie ofensywy grupy uderzeniowe miały zaatakować sowieckie tyły i zamknąć okrążenie wokół całości oddziałów Tuchaczewskiego. Do pewnego stopnia przypominało to sposób rozegrania Bitwy Warszawskiej, ponieważ całe powodzenie taktyki miało zależeć od losów walk na środkowym odcinku. Było ono także obciążone wielkim ryzykiem. Nie uwzględniało bowiem możliwości przejścia bolszewików do kontrofensywy. Piłsudski założył, że wykorzysta element zaskoczenia. Polski sztab zdecydował, że ryzyko odkrycia przez Sowietów planu ofensywy jest na tyle duże, iż dopiero w ostatniej chwili dowódcy otrzymają informację o terminie jej rozpoczęcia.
Plan bitwy nad Niemnem miał również ogromne znaczenie polityczne. Zwycięska ofensywa przyniosłaby wyzwolenie wielkich obszarów zamieszkanych w większości przez Polaków. Fakt ten miałby ogromne znaczenie dla negocjacji pokojowych. Piłsudski i rząd zauważali też, że coraz bardziej zmęczone ofensywą społeczeństwo może zażądać niebawem zawarcia pokoju nawet na niekorzystnych warunkach.
19 września Piłsudski wydał rozkaz do dowódców i szefów sztabów armii określający główne cele batalii: "Aby uprzedzić ofensywę nieprzyjaciela i pokrzyżować jego zamiary, nasze północne armie 2-a i 4-a podejmą pod mojem bezpośrednim dowodzeniem uderzenie". Następnego dnia, gdy oddziały dowodzone przez gen. Edwarda Rydza-Śmigłego zaatakowały bolszewików, wydawało się, że udało się je zupełnie zaskoczyć, ponieważ rozpoczęły odwrót w kierunku Grodna. Tuchaczewski uznał, że miasto to jest głównym celem polskiej ofensywy, i wydał rozkaz ściągnięcia w tę okolicę wszystkich rezerw swojej armii oraz rozpoczęcia kontrataków. 21 września wszystkie ataki sowieckie zostały odparte po bardzo zaciętych walkach, kiedy miejscowości w okolicach Grodna kilkukrotnie przechodziły z rąk do rąk.
Następnego dnia rozpoczęła się główna faza operacji. Ukryta w lasach Suwalszczyzny grupa uderzeniowa wkroczyła na terytorium Litwy. Po rozproszeniu słabych oddziałów litewskich Polacy przygotowywali się do ataku na sowieckie lewe skrzydło. Już kolejnego dnia oddziały te zaatakowały zaskoczone armie Tuchaczewskiego do tego momentu przekonanego, że Polacy zamierzają atakować bronione przez niego za wszelką cenę Grodno.
Mimo że polskie oddziały odcinały sowietom kolejne drogi odwrotu, bitwa aż do wieczora 25 września była nierozstrzygnięta. Dopiero tego dnia sukcesy żołnierzy gen. Stefana Dąb-Biernackiego pod Lidą zadecydowały o powodzeniu całego planu. W tym samym czasie Polacy przeszli do ofensywy na południu. Następnego dnia zagrożony zupełnym okrążeniem Tuchaczewski wydał rozkaz odwrotu. Uratowało to jego Front Zachodni przed całkowitą zagładą. Warto również zauważyć, że w jego szeregach zaczęła się szerzyć panika i demoralizacja. Już 24 września na stronę polską zaczęli przechodzić czerwonoarmiści z Ukrainy i Białorusi. "Dopiero wówczas nastąpiło widoczne przesilenie w tej niezwykle zaciętej bitwie. Przez pierwsze dni wskazówka wychylała się w różne strony" - tłumaczy PAP prof. Przemysław Waingertner.
W ostatniej fazie batalia przerodziła się w pogoń za rozbitymi bolszewikami. W swoich wspomnieniach gen. Tadeusz Kutrzeba pisał: "Cała grupa pościgowa ściga do upadłego ostatnim wysiłkiem, bez względu na zmęczenie. Należy sobie uświadomić, że od szybkości tego pościgu zależy nie tylko los możność uzyskania zwycięstwa, ale los całej wojny". Podobne opinie wyrażają współcześni historycy. "Bitwa nad Niemnem zadecydowała o polskim zwycięstwie militarnym. Było to uderzenie dobijające przeciwnika wciąż zachowującego swoje siły" - uważa prof. Waingertner.
W tych dniach Tuchaczewski wydawał się tracić kontakt z rzeczywistością. 12 października wydał do tylko teoretycznie podległych sobie wojsk rozpaczliwy rozkaz: "Komendanci, Komisarze, Komuniści! Wasza socjalistyczna ojczyzna żąda nowych wysiłków od szeregów frontowych. Podbój albo zgon! Śmierć albo zwycięstwo! Naprzód!". W dniu wydania tego absurdalnego rozkazu w polskich rękach znajdowało się 40 tys. jeńców z jego armii, 140 dział i ogromna ilość sprzętu oraz zapasów wojennych.
W wyniku pościgu za uciekającymi oddziałami Tuchaczewskiego w pierwszych dniach października wojska polskie doszły do brzegów Dźwiny, a na południu kawaleria gen. Rómmla znalazła się 150 km od Kijowa, zajętego przez Piłsudskiego i Petlurę pół roku wcześniej. 12 października w Rydze podpisano rozejm ustalający, że wszelkie działania wojenne zostaną przerwane najpóźniej 18 października. Piłsudski nakazał kontynuować marsz do ostatniej chwili, czego uwieńczeniem było zajęcie bez walki, ostatniego dnia wojny, Mińska. "W październiku żadna ze stron nie miała już sił do uderzenia potrzebnego do kontynuowania działań militarnych. Wojska polskie mogły kontynuować marsz, ale nie było już szansy na odbudowanie koncepcji federacyjnej" - podkreśla prof. Waingertner. W jego opinii należy także pamiętać, że Polska była krajem demokratycznym, którego społeczeństwo mogło nie zaakceptować kolejnych wyrzeczeń po siedmiu latach ciągłej wojny. Niemożliwa więc stała się realizacja idei federacyjnych. "Wojna była zwycięska, bo na dwadzieścia lat wywalczyliśmy niepodległość i zapewniliśmy względną stabilność Europy Środkowej. Nie osiągnięto jednak zasadniczego celu politycznego - stworzenia silnego związkowego organizmu państwowego" - dodaje historyk.
18 października Pierwszy Marszałek Polski Józef Piłsudski wystosował do swoich żołnierzy ostatni rozkaz wydany w trakcie działań wojennych, zakończony słowami: "Żołnierze! Dwa długie lata pierwsze istnienia wolnej Polski spędziliście w ciężkiej pracy i krwawym znoju, kończycie wojnę wspaniałem zwycięstwem, a nieprzyjaciel - złamany przez Was, zgodził się wreszcie na podpisanie pierwszych i głównych zasad upragnionego pokoju. [] Żołnierze! Zrobiliście Polskę mocną, pewną siebie i swobodną, możecie być dumni i zadowoleni ze spełnienia swojego obowiązku. Kraj co w dwóch latach potrafił wytworzyć takiego żołnierza, jakim wy jesteście, może spokojnie patrzeć w przyszłość. Dziękuję Wam raz jeszcze".
Armia izraelska nie skomentowała sobotniego ataku na Bejrut i nie podała, co miało być jego celem.
W niektórych miejscach wciąż słychać odgłosy walk - poinformowała agencja AFP.
Wedle oczekiwań weźmie w nich udział 25 tys. młodych Polaków.
Kraje rozwijające się skrytykowały wynik szczytu, szefowa KE przyjęła go z zadowoleniem
Sejmik woj. śląskiego ustanowił 2025 r. Rokiem Tragedii Górnośląskiej.
Z dala od tłumów oblegających najbardziej znane zabytki i miejsca.