Kongijski łącznik

Jedynie wprawne oko wojskowego pilota mogło dostrzec wąski pas zieleni wyrwany gęstej dżungli. Gdy tylko koła małej awionetki dotknęły ziemi, kilkunastu uzbrojonych mężczyzn szczelnym kordonem otoczyło samolot. Gęste, gorące powietrze falowało wokół stojącej w bezruchu maszyny. Szalom Pułkowniku! Welcome to Congo Mr Smith…

Relacja z etapu wodnego, część 1

Wita nas ciężkie, równikowe powietrze wymieszane z dymem tysięcy ognisk i lamp naftowych. Chłoniemy zapach Kinszasy, zapach wielomilionowego, równikowego miasta.

Oficer imigracyjny ogląda uważnie mój paszport.
- Czy jest pan żołnierzem panie Adamski?
- W żadnym razie - odpowiadam. Chociaż wiem, że czarna koszulka i zielone spodnie, zdają się podpowiadać coś innego. - Jestem… nauczycielem.
- A pana kolega panie Adamski, czy też jest nauczycielem?

Zadając pytanie, wskazuje na robiącego mega uprzejmą minę Andego, który po spotkaniu z maszynką do golenia wygląda bardziej jak Bruce Willis w Kill Bill’u, niż belfer.
- Tak, pan Ziółkowski też jest nauczycielem. Nauczycielem… wuefu.
Niestety pomimo wysiłków nasze paszporty wędrują do szuflady, a my zostajemy zaproszeni na rozmowę z kolejnymi funkcjonariuszami.
- To czego panowie będziecie uczyć w Kongo…?

Setki utykających busów, obwieszonych zdeterminowanymi podróżnymi, towarzyszy nam w slalomie pomiędzy dziurami. W drodze do misji, ojciec Sylwester umiejętnie operuje klaksonem, dyscyplinując największych gamoni. Całe to drogowe nieszczęście, korki i zamieszanie, powodują sami kierowcy. Minimum uprzejmości, przewidywania i wyobraźni rozładowałyby ten zamęt w kilka minut. Ale nie! Przecież trzeba wyprzedzać na piątego, pchać się, blokować, trąbić…

Kiedy mijamy niespokojne i hałaśliwe przedmieścia, miasto pulsuje już wieczornym rytmem. Rytmem kompletnie niezrozumiałym w pierwszym kontakcie, pozornie chaotycznym i niespokojnym. Ale to minie, bo każdy wcześniej czy później stopi się z Afryką i albo ją pokocha, albo znienawidzi…

W Kinszasie spędzamy dwa organizacyjne dni, po czym lecimy do Kanangi. Na lotnisku zauważamy, że lokalne linie CAA wprowadziły nową jakość w standardach podróży lotniczych. W zgiełku i zamieszaniu przedzieramy się przez szczelnie bronione wejście do sali odpraw, gdzie ostatecznie tracimy Sylwestra. Na szczęście zdążył wykrzyczeć ostatnie wskazówki, więc jakoś dajemy radę uiścić wszelkie należne opłaty, dopłaty oraz dopłaty do dopłat oraz przejść zawiłą procedurę.

Na pożegnanie, otrzymujemy jeszcze nadprogramową garść emocji, bo kierowca autobusu lotniskowego zamykając drzwi odcina od bagażu jednego z czarnych braci. Biedak biegnie obok auta, krzycząc i tłukąc w okna. Odcinek był dość długi, więc rozwijamy dobre 40km/h, ale gość jest cały czas w pełnym kontakcie. I tak się właśnie odkrywa w Kongo samorodne talenty! Na co rekrutacje, badania, sztaby szkoleniowe – przeżytek, nudy i strata czasu.

Kiedy w końcu siadamy w lepkich fotelach odczuwamy dużą ulgę, nie zwracając już nawet szczególnej uwagi na chwilowe utraty wysokości podczas lotu.

Katanga zaskakuje betonowym pasem startowym oraz uśmiechniętą twarzą Jima, który usadawia nas wygodnie w sektorze dla VIP, a sam zajmuje się odprawą i odnalezieniem bagaży.

Namiar na Jima dostaliśmy od chłopaków z „pieszego”, którzy poznali go podczas pobytu w Kanandze. Jim jest naszym dobrym aniołem przez najbliższe dni, a jego lokalne koneksje rozwiązują wszelkie problemy. Jest synem pierwszego gubernatora prowincji, osoby bardzo cenionej, której pomnik zdobi główny plac w mieście. Opowiada nam dużo o Kongo, o prowincji, poznaje z ludźmi „z miasta”. Odnotowania wymaga na pewno Crazy Jack. Biały Amerykanin, nauczyciel, który zajmuje się w magistracie siecią komputerową. Jack jest typowym przedstawicielem białej rasy spacyfikowanej przez klimat i realia sanitarne. Ktoś, kto podaje pod wątpliwość czystość i higienę przeciętnego czarnego Afrykańczyka, powinien poznać Jack’a…

Jim lokuje nas w rezydencji senatora, który aktualnie bawi w Kinszasie, a sam rozpoczyna mozolne załatwianie transportu do Luebo. Okazuje się to niełatwe, ponieważ droga praktycznie nie istnieje.

Kiedyś jego ojciec, swoim gubernatorskim Buickiem, był w stanie dojechać do każdego większego miasta w prowincji, ale w tej chwili drogi są w opłakanym stanie. Za „Belga” każda wioska miała rower do patrolowania swojego odcinka oraz taczkę i łopaty do prac naprawczych. Także zasady gry były bardzo czytelne. Jeżeli droga była dobrze utrzymana wioska otrzymywała pieniądze, jeżeli nie… lanie. System równie prosty, co motywujący.

Korzystając z chwili czasu „zwiedzamy” Kanangę. Miasto było kiedyś przygotowywane na stolicę Kongo, bowiem Kinszasa ze swoim marginalnym położeniem jest poza zasięgiem większości Kongijczyków i przeniesienie stolicy do bogatej prowincji Kasai, z linią kolejową i centralną lokalizacją, miało zagwarantować szybki rozwój. Miasto przeszło więc poważną przebudowę w latach 50-tych. Zbudowano wysokie budynki, wyposażone w windy, długi na 300 metrów gmach magistratu oraz piękną dzielnicę willową. Urządzono zielone skwery z fontannami i place zabaw. Co wyjątkowe, także droga krajowa nie przecinała miasta, ale biegła tuż obok dzielnicy handlowej, stanowiąc swoistą obwodnicę.

Kiedy farba na elewacjach pachniała jeszcze świeżością, prezydent Mobutu dał Białym 24 godziny na zebranie zabawek. Po czym, wybrał sobie na lokalną rezydencję piękną willę należącą do jednej z kompanii diamentowych i aby zagwarantować odrobinę prywatności, nakazał… wyciąć wszystkie wysokie drzewa w okolicy.

Tak skończyło się marzenie o nowej Kanandze. 30 czerwca 1960 roku, był pierwszym dniem upadku tego miasta…

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Autoreklama

Autoreklama

Kalendarz do archiwum

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
31 1 2 3 4 5 6
7 8 9 10 11 12 13
14 15 16 17 18 19 20
21 22 23 24 25 26 27
28 29 30 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11
22°C Wtorek
noc
17°C Wtorek
rano
25°C Wtorek
dzień
25°C Wtorek
wieczór
wiecej »