Uczą miłości wymagającej od siebie. Bo tylko taka potrafi dać siebie.
Pan Józef. Sparaliżowany prądem wysokiego napięcia. Całymi dniami leżał na łóżku. Z trudem mówił. Można go było posadzić na wózku. Cieszył się wówczas jak dziecko. Bo wózek oznaczał wyjazd do świata na co dzień niedostępnego. Prawdziwa szkoła czułości. Trzeba go było ubrać, nakarmić, umyć, towarzyszyć przy wszystkich czynnościach fizjologicznych. Co stanowiło największą trudność. Nie dla niego. Wtedy pomagał swoim rozbrajającym, pełnym wdzięczności uśmiechem.
Pani Regina. Gościec stawowy postępujący. Z kolanami niemalże pod brodą. Mimo ogromu cierpienia uosobienie spokoju. Nigdy nie narzekała. Prawdziwa matka wolontariuszy. Zmęczony dyżurny mógł położyć się obok jej łóżka. „Śpij spokojnie, jeśli ktoś zawoła, obudzę.” Gdy nie było takiej potrzeby głaskała delikatnie po głowie o piątej nad ranem. „Idź już do kuchni, trzeba napalić w piecu…”
Dla nas, wówczas młodych, ubogacające doświadczenie spotkania z chorymi było konsekwencją spotkania dwóch niesamowitych, wielokrotnie tu wspominanych kobiet. Siostra Maura (czytelnicy z Kalisza wiedzą o kim piszę) i pani Mirosława Hankiewicz z Prymasowskiego Instytutu Maryjnego. Dały impuls, ale i potrafiły wymagać. Tym samym uczyły miłości wymagającej od siebie. Bo tylko taka potrafi dać siebie.
Teraz spojrzenie z drugiej strony. Rok 1985. Długi czas najpierw pobytu w szpitalu, potem rehabilitacji. Dwie migawki.
Podczas odwiedzin często podnosiła mi się gorączka. Z reguły po piętnastu minutach słuchania biadolenia nad moim stanem zdrowia. Wreszcie znalazłem sposób. Nie chcąc być nieuprzejmy udawałem, że śpię. Wtedy do akcji wkraczała mama. „Cicho, zasnął, idźcie już sobie…” Najbardziej lubiłem odwiedziny młodych. Snuliśmy plany na przyszłość…
Kilka miesięcy później Ciechocinek. Na wózku Ela, ja wiszący na tylnym bagażniku (dziś wózki nie mają tej charakterystycznej kraty na bagaż za siedzeniem), Jacek – najbardziej sprawny – pcha nas w Parku Zdrojowym do Jasia i Małgosi. W pewnym momencie gwałtownie hamuje i odwraca wózek o 180 stopni. Bo z ust przechodzących usłyszał komentarz. „Biedacy”. Odpowiedź była zdecydowania. „My wcale nie biedni, wy za to z pewnością głupi.” Wykorzystałem tę ciętą uwagę w ubiegłorocznych rekolekcjach na Twitterze. „Gdy powiesz choremu ‘biedactwo’, a w odpowiedzi usłyszysz ‘głupi’, wiedz, że to on ma rację.”
Pamiętam rehabilitantkę. Już płakałem z bólu. Zapytałem, czy nie można delikatniej, bo nie wytrzymuję. Odpowiedź powtarzam jak mantrę, wracam do niej przy wielu okazjach, bo w pewien sposób mnie uratowała. „Albo wszystko będzie cacy cacy i będziesz kaleka do końca życia, albo będziesz płakał i będziesz chodził.” Wiadomo, wybrałem drugie. Wiem, powtarzam się. Ale pani Wiesia była ewangelicznym sługą, o którym pisze Franciszek w Orędziu na Światowy Dzień Chorego. Choć ta jej czuła służba strasznie bolała…
Najtrudniejsze są rozmowy, zwłaszcza z młodymi, zaczynające się od „nikt mnie nie kocha, nie ma perspektyw, życie nie ma sensu”. Masz za dużo czasu – sugeruję wcale nie delikatnie – na myślenie wyłącznie o sobie. Rozejrzyj się wokół, poszukaj chorego lub niepełnosprawnego. Wielu wraca, odkrywszy, że to działa. Niektórzy dalej brną w ślepą uliczkę.
A gdy słysząc dwie opowiedziane na początku historie pytają gdzie był i jest w takich sytuacjach Bóg, odpowiadam zgodnie z prawdą. W panu Józefie i w pani Reginie. Tylko, gdy ich spotkacie, musicie patrzeć im prosto w oczy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Na placu Żłobka przed bazyliką Narodzenia nie było tradycyjnej choinki ani świątecznych dekoracji.