Na początku grudnia Sejm przyjął ustawę, która ma zwiększyć udział kobiet w wyborach. Jeśli prezydent ją podpisze, w najbliższych wyborach parlamentarnych na listach wyborczych będzie musiało być przynajmniej 35 proc. kobiet lub mężczyzn.
Projekt ustawy - pierwotnie wprowadzającej parytety, czyli równy udział kobiet i mężczyzn na listach wyborczych - był obywatelską inicjatywą zgłoszoną przez Kongres Kobiet i jednym z najważniejszych postulatów pierwszego, ogólnopolskiego Kongresu, który miał miejsce w czerwcu 2009 r.
Parytet to równy (pół na pół) udział kandydatów obojga płci, zaś kwota to określony procentowo - niekoniecznie równy - udział w danym gremium.
Projekt, pod którym podpisało się ponad 120 tys. osób, został złożony w Sejmie 12 grudnia zeszłego roku, pierwsze czytanie odbyło się 18 lutego tego roku. Jego autorzy mieli nadzieję, że wejdzie w życie prze wyborami samorządowymi, prace parlamentarne się jednak przeciągnęły.
Zdaniem organizatorek Kongresu Kobiet zwiększenie liczby kobiet w polityce pozwoli na zwrócenie uwagi na kwestie dotąd marginalizowane, a które bezpośrednio wpływają na sytuację kobiet w Polsce. "Problemy takie jak zdrowie reprodukcyjne, opieka okołoporodowa, przemoc, polityka prorodzinna, kwestie alimentów - obecnie spychane na dalszy plan - dzięki reprezentacji kobiet w strukturach rządowych i samorządowych znajdą się w głównym nurcie problemów politycznych" - mówi Henryka Bochniarz, jedna ze współorganizatorek Kongresu.
Prof. Małgorzata Fuszara z Instytutu Socjologii UW, która pracowała w komitecie przygotowującym projekt ustawy, przekonuje, że aby mieć realny wpływ na podejmowane decyzje, np. w parlamencie, dana grupa społeczna powinna mieć reprezentację co najmniej 30-procentową.
Magdalena Środa z Kongresu Kobiet podkreśla, że parytety lub kwoty potrzebne są jako rozwiązanie tymczasowe. "Potrzeba kobietom pewnych ułatwień, ponieważ przez ostatnie kilkaset lat były nieobecne w życiu publicznym. Kobiety potrzebują tego wspornika na pewien okres, 2-3 kadencje" - uważa Środa.
Mimo że autorzy projektu nie byli zadowoleni z zamiany parytetu na kwotę, uchwalenie ustawy uznali za największy sukces kobiet od 1918 r., kiedy wywalczyły sobie prawa wyborcze. "Tak jak my możemy być z tego powodu dumne z naszych prababek, tak nasze prawnuczki będą kiedyś dumne z nas" - przekonuje prof. Fuszara.
Nie wszystkie kobiety i organizacje kobiece były jednak przychylne wprowadzeniu mechanizmów wspierających je w życiu politycznym. Parytetom i kwotom przeciwna jest m.in. pełnomocniczka rządu ds. równego traktowania Elżbieta Radziszewska, która uważa, że ustawa wprowadzająca je nie jest zgodna z konstytucją. Jej zdaniem te kwestie powinny być regulowane wewnątrz partii. Opinie konstytucjonalistów co do zgodności kwot z ustawą zasadniczą są niejednoznaczne.
Według badań prof. Fuszary od 2001 r. reprezentacja kobiet w polskim Sejmie jest stała i wynosi ok. 20 proc. Na liście Unii Międzyparlamentarnej, przedstawiającej udział kobiet w parlamentach na świecie, Polska zajmuje 55 miejsce na 188 krajów. W ostatnich latach nastąpił znaczny spadek liczby kobiet w Senacie: po 23 proc. w latach 2001-05, obecnie stanowią jedynie 8 proc. Polska jest jedynym krajem UE, w którym udział kobiet w izbie wyższej zmniejszył się w ciągu ostatnich dziesięciu lat.
W ostatnich wyborach samorządowych kobiety stanowiły ok. 31 proc. kandydatów, a odsetek kobiet, które zdobyły mandat, wyniósł ok. 22 proc.
W ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego, które odbywają się na podstawie 27 różnych ordynacji krajowych, kobiety osiągnęły na poziomie całej UE wynik 35 proc. Procentowo najwięcej kobiet (62 proc.) jest wśród eurodeputowanych z Finlandii; kobiety zajęły też połowę albo więcej dostępnych miejsc w Szwecji i Estonii. Wśród 50 polskich eurodeputowanych jest 11 kobiet, co oznacza odsetek 22 proc. - jeden z najniższych w UE, obok Luksemburga, Czech i Włoch.
Podczas II Kongresu Kobiet prof. Fuszara zaproponowała, by Polacy wyszli z ogólnoeuropejską inicjatywą zbierania podpisów poparcia dla parytetów w wyborach do europarlamentu. "Potrzeba tylko miliona podpisów, co to dla nas" - mówiła Fuszara.
Armia izraelska nie skomentowała sobotniego ataku na Bejrut i nie podała, co miało być jego celem.