Oj, ta Angola, Angola. Szef ochrony wioski upiera się i gente, prepara os documentos. Męczy nas przeokrutnie. Kolejne odpowiedzi na zbędnie zadawane pytania, zostają pieczołowicie zapisane na jakimś świstku papieru. A ten Nowak? Kto to był? Narodowość? Wiek? Religia?
AfrykaNowaka.pl Nie paliliśmy mostów Dzień zaczyna się dość nieszczególnie, bo na starcie tracimy masę czasu. Ponad dwie godziny wysyłamy relację internetem, a także bezskutecznie próbujemy miejscowym dzieciakom pokazać prezentację multimedialną z półmetkowymi osiągnięciami naszego projektu. Nie udało się, bo, bagatelka, ksiądz sekretarz zapomniał przekazać polecenia biskupa księdzu proboszczowi. Biskup dzwonił do sekretarza rozradowany propozycją prezentacji dla dzieciaków ok. 22.00 wieczorem, a następnego dnia o 11.00 w katedrze, gdzie miała się odbyć prezentacja spotkaliśmy zaskoczonego proboszcza. Oj, ta Angola, Angola.
Rowerowo natomiast dzień udany. Co prawda skończył się asfalt, ale droga prowadzi rudym szerokim szlakiem dodatkowo wspomaganym na całej trasie przyzwoitym nasypem kolejowym, po którym częściowo jedziemy. Ponownie udaje nam się uciec przed deszczem, chociaż na horyzoncie wiszą ciężkie burzowe chmury i od czasu do czasu błyska się złowrogo. Śpimy na parafii Świętej Tereski od dzieciątka Jezus goszczeni przez katechistę Rafaela Pulapulę. Po raz pierwszy zostajemy poproszeni o zarejestrowanie się na policji, co służyć ma podobno naszemu bezpieczeństwu. Przy okazji zwiedzamy mieszkanie lokalnego komendanta policji, które robi na nas wrażenie przesadnie komfortowego zwłaszcza w zestawieniu z wnętrzami odwiedzanymi dotychczas na prowincji.
Kolejny dzień to pierwsza nasza błotna przeprawa. Pędziliśmy od rana do miejscowości Camacupa, żeby złapać zasięg telefonii komórkowej i zdążyć nadać relację dla Radia Szczecin. Jechaliśmy głównie po nasypie kolejowym. Nagle deszcz przybrał na sile i dosłownie nas zmyło. Na nieutwardzonej glinie nasypu zrobiło się tak ślisko, że zaczęliśmy z niego zjeżdżać. Zsunęliśmy się rowerami do rowu. Po pośpiesznej akcji wylądowaliśmy w małej chatynce, która jak na zawołanie wyrosła obok ścieżki. Chatynka była po trosze sklepikiem, a po trosze biurem myjni motorowej. Kupiliśmy całe zaopatrzenie sklepiku, czyli 8 paczek bardzo pożywnych ciasteczek o nazwie “Glukoza”, a potem już po deszczu przemyliśmy rowery. Silnik spalinowy przy pobliskim oczku wodnym napędzał pompę, która tłoczyła wodę do góry dwoma wężami, a te próbowały wypłukać błoto powbijane w hamulce i cały napęd roweru. Domek miał 4 m2.
Z małego okienka widać było maszt anteny nadawczej telefonii komórkowej – byliśmy uratowani. Na obiad w Camacupie jemy kalulu (ryba w warzywach). Policja nie je, ale jest bardzo zainteresowana naszym pobytem w miasteczku. Przejeżdżają, pytają i w końcu z pewną taką nieśmiałością proszą o pokazanie paszportów. Oczywiście dla naszego bezpieczeństwa. Zresztą wieczorem sytuacja się powtarza, kiedy zajeżdżamy na nocleg do Kwanzy. Choć przyznać należy, że tym razem atmosfera interakcji ze stróżami porządku jest zgoła inna. Pijany w sztok właściciel wielkiej żółtej baseballowej czapeczki i złotego łańcucha zawieszonego na szyi okazuje się być szefem ochrony wioski i za nic nie daje sobie wytłumaczyć, że już dogadaliśmy z nauczycielem spanie w szkole. Upiera się i gente, prepara os documentos. Męczy nas przeokrutnie. Jego złoty zegarek pobłyskuje w świetle czołówki Rafała i kolejne odpowiedzi na zbędnie zadawane pytania, zostają pieczołowicie zapisane na jakimś świstku papieru. A ten Nowak? Kto to był? Narodowość? Wiek? Religia?
O poranku widok z okna zasiedlonej przez nas klasy szkolnej w pewien sposób tłumaczy wczorajsze zamieszanie. Przez wioskę maszerują żołnierze, policjanci oraz inne oddziały zmilitaryzowane uzbrojone w tzw. “kałachy”. Widok budzący respekt i pewien dreszczyk niepokoju. Pakujemy się pośpiesznie. Chcemy uciec jak najdalej od tej energii.
Pierwszy widoczek to zwalony most na rzece Kwanza i “rozgolachana” praczka, której biust zdaje się powiewać na wietrze. Dalej nie było już tak widowiskowo, bo zaczął padać deszcz. A jak już zaczął to właściwie nie przestał do wieczora i zamienił nasz dzień w rajd przygodowy z zadaniami specjalnymi typu przeprawy wodne. Całą noc padało, więc droga bulgotała i falowała błotem, oferując rowerzyście rozmokłą maź, oblepiającą każdy fragment roweru i slalom pomiędzy rowami z wodą i różnej wielkości i kształtu bajorami. Intesywność deszczu była różna. Kiedy lało wiadrami z nieba, kryliśmy się pod brezentem lub w chatach. W ten sposób odwiedziliśmy trzy wioski. Pierwszą już zaraz kilometr od startu za mostem. Potem u rodzinki, która piekła w chacie nad paleniskiem metrowy okrągły biały placek z manioku i mąki kukurydzianej, który pewnie później miał posłużyć do produkcji funszu (lokalna odmiana włoskiej polenty lub rumuńskiej mamałygi). Na koniec dłuższy postój na obiad w wioseczce, gdzie kościół protestancki zorganizowany był pod strzechą na palach, a na klepisku leżało sześć metalowych pordzewiałych podkładów kolejowych w charakterze ławek dla wiernych.
Szefem (czyli Sobą) tej wioski niespodziewanie była kobieta, co zaskakuje podwójnie zważywszy na fakt, że kobieta w Angoli według naszych obserwacji jest niewolnikiem. Po pierwsze prawie zawsze na plecach niesie przywiązane chustą dziecko, bo rodziny są tu wielodzietne (zwykle mają szóstkę, siódemkę, ósemkę dzieci). Po drugie to ona pracuje w polu i przenosi ciężary na głowie. Widok zgiętej w pół kobiety z dzieckiem na plecach i motyką trzymaną oburącz lub niosącej na głowie odwrócony nogami do góry stół zapakowany do połowy wysokości sprzętami gospodarskimi nie należy do rzadkości. O tym, kto przygotowuje jedzenie, pierze, nosi wodę z rzeki oddalonej o godzinę drogi i zmywa kolorowy rwetes plastikowych chińskich misek, talerzyków, kubków i wiader nawet już nie wspomnę. Nie wspomnę także, co robi wtedy mężczyzna angolski… Biedny, bezrobotny, naznaczony piętnem wojny i po wielokroć pijany.
Wracając jednak do wydarzeń dnia odnotować należy, że nierówny bój w błocie Afryka Nowaka vs. Cieki Wodne Angoli wygraliśmy nieznacznie 3:2. Jadąc cały dzień jednak przede wszystkim po nasypie kolejowym pierwszą wodną przeszkodę terenową pokonujemy, przenosząc rowery nad rzeczką. Potem, balansując jak na równoważni, powolutku przepychamy rowery po stalowej belce pozostałej po zniszczonym moście. Pełna ekwilibrystyka, przy której kolejna przeprawa po wybudowanym przez nas mostku to już tylko dziecięca igraszka. Dwa razy natomiast nasyp kończy się rwącą rzeką. Musimy się wycofywać nie mając żadnych szans na przeprawę i szukać z powrotem tzw. drogi głównej. Cały dzień mozolnie brniemy przez błoto, bo jazdą tego raczej nazwać nie można. Pojawiają się przy okazji między nami pierwsze przepięcia nerwowe. Warunki do złości zmieszanej z bezsilnością są sprzyjające. Już wiemy co to znaczy pora deszczowa. Stopy grzęzną w “cmokającym” błocie. Koła rowerów zanurzają się po piasty w głębokich koleinach. Sakwy czasami znajdują się całkowicie pod wodą, zwłaszcza te na przyczepkach. Hard core! Wyczerpani i zziębnięci docieramy do Mikuwe i chowamy się do chaty Soby przed kolejną falą deszczu.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.