Paradoks: życie, by mogło się rozwijać, potrzebuje tego, co martwe.
Najtrudniej pomieszkującym duże miasta. Wędrując tymi samymi ulicami i placami najczęściej widzą pod nogami kostkę brukową lub asfalt (tak, tak, krytykowana przez wielu i ciągle wszechobecna betonoza), rzadko trafią na bogatą w rośliny łąkę, czy obumierający pień drzewa. Zwłaszcza ostatnie jest skrzętne usuwane ze skwerów i parków, by nie stanowiło zagrożenia dla życia.
Mieszczuch, wyjeżdżając na wieś, z reguły na łące widzi trawę, w lesie drzewa, w Tatrach skały. Nie domyślając się w żadnym z tych miejsc ile gatunków roślin wybrało sobie ten teren na środowisko życia i jaki jest wpływ tego wyboru na całość ekosystemu. Tymczasem łąka to oprócz widzianej przez nas trawy dziesiątki gatunków innych roślin; las, o prócz grzybów, z pośród których znamy zaledwie kilka gatunków, choć jest ich prawdopodobnie kilkaset tysięcy, jest niesamowicie skomplikowanym systemem powiązań na pierwszy rzut oka niewidocznych; w górach, w drodze na Mnicha, Szpiglasową Przełęcz lub Rysy, jeżeli będziemy uważni, dostrzeżemy w otoczeniu porostów i trawek rojnik górski, pierwiosnek maleńki, dzwonek alpejski czy lepnicę bezłodygową.
W ubiegłym tygodniu odwiedziłem jedno z moich ulubionych miejsc w okolicznych lasach, rezerwat jeziora Gościąż. Jesień w pełni, tęczy barw już nie widać, ale złociły się jeszcze brzozy. Zamierająca roślinność odsłoniła to, czego późną wiosną i latem nie widać – zmurszałe pnie powalonych czasem bądź wichurą drzew. Celowo napisałem zmurszałe, nie martwe. Bo jeśli się im przyjrzeć na tym na pozór bezużytecznym pniu życie rozwija się z całą właściwą mu mocą. Mchy, porosty, grzyby, niczym wysoce wyspecjalizowana leśna przetwórnia, czerpią w najlepsze z tego, co natura dała, trawią, przekształcają, by tak przerobiona kłoda stała się w przyszłości miejscem, na które nie tylko padną nasiona otaczających drzew, ale – co jest ważniejsze – znajdą doskonałe warunki rozwoju i wzrostu. Paradoks: życie, by mogło się rozwijać, potrzebuje tego, co martwe.
Piszę bynajmniej nie po to, by dawać kolejną lekcję biologii czy modnej dziś ekologii. Trafiłem wczoraj na wpis jednego ze znanych katolickich blogerów. Dzielił się przemyśleniami z przeżywanych ostatnio rekolekcji. Ich motywem przewodnim były słowa Jezusa: "Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych, a ty idź i głoś Królestwo Boże" (Łk 9, 60). Pozwolę sobie przytoczyć cały post. „Dopiero dzisiaj zrozumiałem, że chodzi w tym także o to, bym nie zajmował się podtrzymywaniem umierającej formy działania Kościoła i zostawił to tym, którzy próbują za wszelką cenę ratować i wskrzeszać umarłego:) A tak naprawdę jest to grzebanie umarłego i tracenie czasu”.
O ile w dużej mierze można zgodzić się z jego treścią, mimo to rodzą się wątpliwości. Jest ich więcej gdy przeczytamy ciągle rozwijającą się pod przemyśleniami dyskusję. Można z niej wywnioskować, że prawdziwe, warte pielęgnacji życie, znajdziemy jedynie we wspólnotach, z którymi związany jest autor. A to już jest niebezpieczne.
Postawmy zatem pytanie: kto i według jakich kryteriów ma prawo decydować o tym, że dana forma życia wspólnoty kościelnej już jest martwa. Granica, przyznajmy, jest cienka i trudna do określenia.
Dla przykładu. Rozmawiałem kiedyś z osobą, zaproszoną przez proboszcza na spotkanie kręgu Domowego Kościoła. Jakoś nam to – wyznała – nie odpowiada. My pielęgnujemy w rodzinie tradycyjny katolicyzm. Jest wspólna modlitwa, częsta spowiedź, nigdy nie opuszczamy niedzielnej mszy świętej, staramy się żyć po Bożemu, problemy rozwiązujemy we własnym gronie. Skądinąd wiem, że dzięki ich wsparciu niejedna grupa dzieci i młodzieży mogła wyjechać na wakacyjny wypoczynek czy rekolekcje. Takich rodzin jest wiele. Setki, jeśli nie tysiące. Skoro tkwią w tradycyjnym katolicyzmie, ratują i wskrzeszają umarłego? Może jednak – mimo wszystko – także oni są obrazem związku Chrystusa z Kościołem?
Dalej, gdzieś w podtekście stwierdzenie: u nas jest prawdziwa wspólnota, prawdziwe życie. Chwila, nie ma go w tradycyjnej parafii, gdzie po miesiącach lockdownu wierni z płaczem wyśpiewywali Ciebie Boga wysławiamy z taką mocą, że sufit świątyni podnosił się do góry? Pytań jest więcej, a większość z nich ociera się o uznanie innych darów i charyzmatów. Bo przecież Kościół, podobnie jak natura, jest dość skomplikowanym systemem powiązań, dzięki któremu rozwija się życie. Także na gruncie tego, co na pozór martwe.
Na pozór... Nieżyjący już homileta, ksiądz Marian Rzeszewski, widział w Kościele proroków z wizją przyszłości i opóźniających marsz maruderów. Dobry przewodnik, to już moje, potrafi zaczekać. Wie, że maszerujący na końcu, nie widząc go, w pewnym momencie zatrzymają się, zawrócą z drogi bądź zabłądzą. Przyspieszanie może okazać się dla nich zabójcze. dlatego mówi się, dobry proboszcz powinien być cierpliwy, umieć czekać. Na idących za wolno, przywiązanych do starych form. Czasem też wrócić po tych, którzy nie dotrzymali kroku. Bo Dobra Nowina nikogo nie spisuje na straty.
Na koniec jeszcze raz „prawdziwa wspólnota”. Domyślam się, że kryterium prawdziwości jest dobre samopoczucie jej członków. Nic bardziej mylnego. Zacytujmy góralskiego filozofa. Kuba Szpilka, Chodząc w Tatry. Wspólne „wspinanie się (…) ujawnia słabość, czasem rozziew między kreowanym wizerunkiem a rzeczywistymi umiejętnościami. Odsłania także moc, charakter, wspaniałość. Słowem – wspinanie obnaża. Czy się chce, czy nie, w jego trakcie traci się nizinne, codzienne szatki”. I – najważniejsze – dalej. „Zawodzimy i inni, bywa, nas zawodzą, ale to wpisane jest w naturę ‘razem”. Ono nie jest dane raz na zawsze”.
Myśląc, pisząc i mówiąc o prawdziwej wspólnocie, tego się trzymajmy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W niektórych przypadkach pracownik może odmówić pracy w święta.
Poinformował o tym dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, Matteo Bruni.
Waszyngton zaoferował pomoc w usuwaniu szkód i ustalaniu okoliczności ataku.