Ale do rzeczy. Dziś (i jutro) czas na odpoczynek i zwiedzanie Luksoru. Jednak to przecież nie tego typu informacje działają na wyobraźnię, a przygody. Bez obaw, tych nie brakowało. Już streszczam.
Skończyłem, gdy było pięknie. Ten wschód słońca. Gdy już było wyżej, ruszyliśmy przed siebie. Szybki przystanek, herbata, wizyta w piekarni (w środku!), dalej. Gdy wjeżdżaliśmy do całkiem sporego Sohag, przywitał nas piątkowy (tu jak niedziela), przedpołudniowy spokój, puste ulice (nie licząc może w sraczkowatym kolorze radzieckiego auta wołga z naklejonym na nim napisem "I love you"), brak ruchu i (kontrapunkt) nastawiony "na full" dźwięk z głośników, zachęcający do spędzenia tego dnia zbożnie.
Może nie do końca w zgodzie z zaleceniami, ale jednak, trafiamy do dużego ośrodka koptyjskiego (katedra św. Jerzego). Rozmowa z koptyjskim weterynarzem pozwala się dowiedzieć coś niecoś o niekoniecznie najlepszych relacjach między wyznawcami dwóch całkiem starych religii. Bez wdawania się w szczegóły, ale zbliżamy się coraz bardziej do tych rejonów Egiptu, gdzie do zamieszek dochodziło choćby pod koniec roku 2009, a nawet na początku stycznia 2010.
W przeciwieństwie do Kazimierza Nowaka nie mamy zupełnie powodu do narzekania na gościnę w ośrodkach prowadzonych przez chrześcijan. W Sohag - choć przecież się wzbraniamy - dostajemy na obiad taką grochówkę, że ojej (dodatkowo ma tu miejsce mój pierwszy kontakt z produkowaną w Egipcie gazowaną wodą Fayrouz - smak cytrynowy - do którego to typu napojów mam ogromną słabość), a to co wydarza się tego samego dnia wieczorem, w El Balyana, przechodzi - jak to się czasem mówi - ludzkie pojęcie.
Ojciec Maximos. Czy można coś dodać? Dzieci: Kyrolos (lat 5, zdrobniale "Kiro"), Makarios (lat 4, "Lalo"), żona: Maria. Na myśl przychodzi pytanie popularne swego czasu w polskiej polityce: co oni tu palą? Trudno powiedzieć. Grunt, że początkowy chłód ojca Maximosa (wtedy jest jeszcze tylko facetem z brodą, który wygląda jak Benitio del Toro w "Che" i chce byśmy się jak najszybciej zabrali i nie robili mu kłopotu) zmienia się w ocean serdeczności i gościnności. Dzieje się naprawdę sporo. Kolacja, śmiechy, 10 osób w peugeocie, pani, której spadają okulary (Maximos próbuje ją wypchnąć z auta; dobrze, że nie w trakcie jazdy), nocleg jednak gdzie indziej (przy kościele św. Jerzego za miastem), mnóstwo pysznego sera na śniadanie, przyjazd biskupa Wizara, zdjęcia z biskupem.
Potężne kolumny, hieroglify na ścianach, historia zapisana w starożytnych komiksach
Wystarczy. Jedziemy do Abydos. Świątynia Ozyrysa. Już za moment.
W listach do żony, z El Balyana, Kazimierz Nowak pisał, że na tej szerokości geograficznej zaczyna już "pachnieć Afryką". Czy my to również czujemy? Nie, zapach się nie zmienił. Chociaż - faktycznie są jakieś nowe akcenty. Po drugie kolory: o zachodzie słońca warto popatrzeć na wschód. Róż i błękit. Dotykają się. Nie nachalnie, nie muszą krzyczeć, że są. Są i to wystarcza. Nie do podrobienia, nie do przejścia obok. Doskonałe i doskonale się łączą. Po trzecie: ciepły wiatr, który zabiera zamiast dawać wytchnienie. Zapowiedź (na razie jeszcze łagodna) sudańskiego hardcore’ u. Zaczyna się robić afrykańsko.
A świątynia? Imponująca. Potężne kolumny, hieroglify na ścianach, historia zapisana w starożytnych komiksach. Dziesiątki przejść, wrażenie, że można się zgubić. Ale trzeba uważać. Tuż za świątynią znajdowało się kiedyś przejście do świata umarłych. Choć dziś jest to zapuszczony dół, gdzie niewiarygodnie wprost śmierdzi ptasimi odchodami. Respekt dla miejsca nie zawadzi. Bez dwóch zdań - warto było tu przyjechać, tym bardziej, że dzięki zdolnościom negocjacyjnym Romana, zwiedzaliśmy obiekt jako delegacja z uniwersytetu. Jest dobrze.
Do zmroku już niewiele godzin, wiele więc kilometrów nie ujeżdżamy. Ostatecznie, po kilku zawirowaniach i zmianach, lądujemy w miejscowości Farszut w lokalnym ośrodku noclegowym dla policji i bezpieczniaków (to właśnie w tym mieście było "gorąco" w listopadzie, gdy palono i demolowano sklepy prowadzone przez koptów). No trudno, przy tak ścisłej asyście mundurowych (idą z nami nawet, gdy chcemy kupić banany) nie mamy zbyt wielkiego wyboru.