Reklama

Czadowe dni

”Podróżować? Aby podróżować, wystarczy istnieć. Jadę od dnia do dnia jak od stacji do stacji w pociągu mojego ciała lub mojego przeznaczenia, przyglądając się ulicom i placom, gestom i twarzom, zawsze takim samym i zawsze różny, czyli takim, jakie w istocie są pejzaże.

Reklama

Burza i flaki

Tego popołudnia burza próbowała nas złapać. Nam jednak udało się uciec, a może nawet ją przegoniliśmy. Na drodze stawało nam coraz więcej akacji i coraz więcej flaków. Wchodzimy już w schemat regularnego zmieniania dętek lub klejenia łatek. Aleje akacji. Jadąc dosyć szybko (przypominam, że próbujemy umknąć deszczom i piorunom) o nową dziurkę nietrudno. Jadąc powtarzamy miejscowym nazwę następnej miejscowości, a oni nas prowadzą.

Burza omija nas. Wizualizacja i rozmowa ze wszechświatem nie poszła na marne. Dominikowi udaje się dojechać na flaku. Trochę to ryzykowne, biorąc pod uwagę, że przejeżdżamy przez falisty teren. Góra, dół, góra, dół, kałuża, góra… szybko, szybko, szybko… staję, za wysoki podjazd.

Rozkładamy się. Jemy. Idziemy spać.

Ze snem jest tak. Ja nie śpię dobrze. W rzeczywistości budzę się co chwila. Mam nie opisywać szczegółów gastrycznych, więc zakończę na tym, ale pewnie Dominik ma dosyć moich nocnych wycieczek. (mamy już nawet odgłosy na wypróżnianie, tzn. rozróżniamy rodzaje ciesząc się, jak komuś uda się wyjść zwycięsko). Coś się dzieje, mam nadzieję, że ta nocna aklimatyzacja jest tuż, bo w czasie dnia czuję się świetnie. Zasypiając słyszę osły, krowy i bzyczące komary. Na szczęście pod moskitierą jest bezpiecznie.

8 VII

Inwestorzy do Czadu

Dzisiejszy dzień był naszym dniem, choć uświadomiliśmy sobie to dopiero wieczorem. Tak bywa.

Rano – znowu dziurki. Regularne klejenie. Miejscowość. Czujemy widzimy wreszcie świeże pączki. Zatrzymujemy się. Kupujemy ze 40. Nagle tłum otaczających nas ludzi rozpierzcha się. Nie wiem co się dzieje. Już wiem. Andrzej zrobił zdjęcie. Patrzy na nas swoją łobuzerską miną. I wtem podchodzi do nas żandarm. Musimy iść do prefekta. Już idąc, głośno wymieniamy, jakie to zadania Andrzej otrzyma, aby odkupić swoją winę: gotowanie, pranie, tulenie do snu…

Prefekt, a raczej subprefekt wygląda na człowieka, który czegoś chce. Nie da nam tak łatwo umknąć. Z nieodłącznym szelmowskim uśmieszkiem, powoli i znacząco wytyka nam niedopełnienie obowiązku meldunkowego. Dominik potakuje uprzejmie, długie pauzy. W zasadzie czuję tylko zniecierpliwienie. Dominik już zaczyna bawić się monetą (o zgrozo). W końcu zaczyna opowieść o projekcie Afrykanowaka. Subprefekt wysoko podnosi brwi, biegnie szybko do biura i wraca z zeszytem i długopisem. Uważnie wszystko notuje, powtarza dwa razy. W końcu pyta: a jaki waszym zdaniem Czad ma potencjał turystyczny? Co jest tu szczególnie ciekawego? I dalej – czy sądzi pan, że polscy inwestorzy byliby skłonni zainwestować w tutejszą infrastrukturę turystyczną? Dominik się produkuje, ochy i achy, choć nie bez Recji, bo faktycznie kraj jest… CZADOWY. O treści rozmowy dowiadujemy się później, tymczasem Ulla i Andrzej się niecierpliwią, bo trzeba wymienić kolejną dętkę. Koniec końców żegnamy się i opuszczamy osadę z hasłem: nigdy więcej takich zdjęć.

Znów piękni Bororo

W nocy musiała być tu burza, ale ziemia zdaje się być z minuty na minutę bardziej sucha. Odczuwam naszą jazdę jak jakąś szaloną gonitwę. Skręty, dołki, krzaki. Gra strategiczna. Co chwila dostaję gałęziami w twarz, albo akacją po nodze (zresztą pewnie nie tylko ja), ale gonię ich, gonię. Widzę już, że mam najmniejsze predyspozycje do szybkiej jazdy terenowej, bo: zwalniam na zakrętach (później próbując ich dogonić), zakopuję się w piasku (na szczęście coraz rzadziej zapominam o zabezpieczeniach stóp i w pięknym stylu nie robię „bum”). Czuję, że w praktyce doświadczam zabawy, którą popełniam z przedszkolakami: „wsiadam na koń i jadę, mijam błotko, mostek, skręt w prawo, skręt w lewo, rzeka, jadę, mostek, kałuża, krzak…..” – kto zna, ten wie…

Widzimy znowu Bororo. Tym razem goni nas jakiś pan. Zatrzymujemy się. Przynosi nam pyszne zsiadłe mleko w metalowych miseczkach. Widzę też dziewczynki i chłopców z tego plemienia. Ostatni raz widzieliśmy ich kilka dni temu, jak szli ze swoimi stadami. Wtedy nie mogliśmy im zrobić zdjęć. Teraz dziewczynki same pozują. W sumie mam świetną zabawę, myślę, że one też, bo zawsze pokazując im zdjęcia, które zrobiłam, oswajam ludzi z aparatem. Zazwyczaj im się to podoba.

Cały czas jedziemy wzdłuż rzeki. Decydujemy się więc, że przerwa będzie nam nią. Prawdopodobnie zanurzamy się w miejscu dla krów, bo miejscowi dziwnie na nas patrzą. My obserwując ich, już wiemy, gdzie jest zejście. Zdecydowana różnica. Chlupiemy się, pływamy. Jest dobrze. Rzeka wreszcie jest chłodna, bo ostatnio ( ja się nie kąpałam), ale reszta ekipy oznajmiła mi, że trudno była znaleźć jakieś chłodne miejsce (w wodzie??? I owszem!). Obiad: ja, Andrzej i Dominik jemy sardynki z puszki (nadmiar oleju daje nam się szybko we znaki), Ulla woli nie jeść rtęci i je pączki ze swoim specjałem. W efekcie wychodzi na tym lepiej. Próba snu. Zazdroszczę Ulli, zasypia błogo i mocno. Ja znowu nie. Muszki, pajączki, robaczki, mrówki. Myślę sobie, że Nowak pisał Maryś, że wyjmował je sobie z nóg (łącznie z larwami; takie gniazdka sobie wiją), z czego zostawały mu dziury. I tak mam lepiej.

I zmiana dętek. W trakcie deszcz. Nie duży więc przyjmujemy go.

Jedziemy. Znowu szybkie akcje i miejscowość. Cała w wielkich kałużach. To, co dla nas było deszczykiem, tu było ulewą. Co by było gdybyśmy wyjechali godzinę wcześniej. Zaczynam doceniać przymusowe zatrzymanie u subprefekta. Mijając jedną burzę, goni następna – a może ta sama chce nam jednak pokazać kto rządzi? Nowa miejscowość. Chłopaki zauważają grillowane mięso. Chcą. Zatrzymujemy się. I zatrzymuje nas żandarmeria. Jej! Znowu! Bardzo nam się śpieszy! Przykro mi, macie taki obowiązek. Wiemy już, że jeśli natychmiast nie wyjedziemy mamy powitanie z deszczem i piorunami. Zrezygnowani idziemy do komendanta. Wyjmujemy paszporty. Komendant proponuje nam nocleg. Początkowo przyjmujemy propozycję niechętnie. Ale chwila pomyślunku i: „będzie nam bardzo miło”. Dostajemy budynek obok więzienia, rozgrzany węgiel do podgrzania wody (tego wieczoru odkrywam niezwykłe właściwości mleka w proszku – piję, piję, piję..), a pomocna dłoń wskazuje nam miejsce toalety. Urokliwy wieczór przerywa wielka burza. A moglibyśmy być teraz gdzieś w buszu. Plan zaczynam nam się układać. Dzięki tym wszystkim spotkaniem, mniej lub bardziej oczekiwanych, dzięki zatrzymaniu, jesteśmy w komfortowych warunkach. Czuję wdzięczność. Zresztą nie tylko ja.

Kolejna noc nieprzespana. Mam nawet jakieś dziwne wizje, że ktoś nas obserwuje. Dominik dzielnie oświetla mi pomieszczenie. Nic takiego nie ma (ale budzę jeszcze niechcący Andrzeja i Ullę – cóż, mała panika).

9 VII

Rano – zmiana dętek, pożegnanie się z komendantem i w drogę.

I dla mnie rozpoczyna się koszmar. Jadę ok. 11- 15 km/h. Pomimo, że wkładam w tą jazdę wszystkie moje siły – nie dam rady. Ulla za to ma doskonały dzień. Robi interwały – przyspiesza, a potem zwalnia czekając na nas. Andrzej jej czasem towarzyszy, a Dominik mocno mnie wspiera. Mam małe wyrzuty sumienia, ale próbuję rozwijać w sobie duchową siłę i jadę. Postój. Andrzej wyjmuje…. BATONY!!! Jest boski!

Do Sarh dojeżdżamy ok. 11; 45 km. Kierunek: misja katolicka. Zostajemy powitanie bardzo serdecznie. Dostajemy pokoje. Idę spać. Za mną 8 nieprzespanych nocy, mam co nadrabiać…

Bilans km – 475 km w 9 dni, 0 km asfaltu.

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama

Autoreklama

Autoreklama

Kalendarz do archiwum

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
27 28 29 30 31 1 2
3 4 5 6 7 8 9
10 11 12 13 14 15 16
17 18 19 20 21 22 23
24 25 26 27 28 29 30
1 2 3 4 5 6 7
8°C Poniedziałek
dzień
9°C Poniedziałek
wieczór
5°C Wtorek
noc
4°C Wtorek
rano
wiecej »

Reklama