”Podróżować? Aby podróżować, wystarczy istnieć. Jadę od dnia do dnia jak od stacji do stacji w pociągu mojego ciała lub mojego przeznaczenia, przyglądając się ulicom i placom, gestom i twarzom, zawsze takim samym i zawsze różny, czyli takim, jakie w istocie są pejzaże.
W drodze do Gore
W środę rano wyjazd. Opuszczamy misję i troskliwą opiekę br. Rene, który pomaga nam zapakować się do autobusu. 3 kartony z rowerami, czwarty luzem oraz 12 sakw ląduje na dachu, a my, niezwykle komfortowo jak na afrykańskie warunki mamy do dyspozycji całe tylne siedzenie. Ruszamy.
Opuszczamy miasto i przekraczamy most nad rzeką Szari. Chwilę później naszym oczom ukazuje się krajobraz, który będzie nam towarzyszyć już przez całą drogę: na płaskiej przestrzeni kilka gatunków drzew – akacje, mangowce, palmy „dum”, liczne krzewy, od czasu do czasu duże kałuże, zdecydowanie zielono. Po obu stronach drogi zabudowania wiosek afrykańskich z charakterystycznymi okrągłymi domkami krytymi strzechą. Pierwsze wielbłądy budzą naszą ekscytację. Jest ich coraz więcej, pasą się pośród zielonych krzewów.
Współpasażerowie, jak to Czadyjczycy – bardzo egzotyczni. Przyglądamy się ślicznym murzyniątkom zerkającym na nas z zaciekawieniem cudnie czarnymi oczami. Ona się pani boi – z uśmiechem mówi matka do Kasi. Wszyscy jesteśmy rozczuleni. Inna hebanowa matka jedzie z parą uroczych bliźniaczek. Ulla bierze jedną na ręce, mała nie płacze, wszyscy są zachwyceni. Słodkie słówka, pomlaskiwania, a jakie śliczne drobne dłonie, a jaka delikatna czarna skóra, aż wreszcie dość, dziewczynka chce do mamy. Zostawia jednak Ulli pamiątkę – mokrą plamę na spodniach. Cały autobus śmieje się radośnie, a nasz autobusowy sąsiad stwierdza, że skoro Ulla tak lubi dzieci, to będzie miała bliźniaki.
Po trzech i pół godzinie docieramy do miasta Bongor i zatrzymujemy się na małym odgrodzonym placyku na przerwę. Otaczają nas młodociani sprzedawcy słodyczy, napojów, orzeszków koli, lekarstw, kart telefonicznych. Kierujemy się do jednej z jadłodajni – to będzie nasz pierwszy posiłek poza misją i elegancką knajpą w N’Djamenie. Gulasz barani, świeża cebula, kilka kawałków pszennego chleba, za 5 zł. Tak. Tzn Andrzej i ja – tak, bo Ulla nie je mięsa, a Kasia zatopiona w percepcji otoczenia nie podejmuje decyzji. Siadamy pod wiatą na plastikowych krzesłach, młody chłopak podaje nasze dania na metalowej tacy. Obok nas dwóch dobrze ubranych Czadyjczyków w milczeniu jedzą kurczaki z rożna. Nasze danie smaczne. Jemy po afrykańsku – bez sztućców, nabieramy gulasz chlebem. Do popicia woda w dużych plastikowych kubełkach – gratis. Tylko ja się decyduje wypić kilka łyków. Na swoją odpowiedzialność. Jest przyjemnie, zacisznie, błogo. Nagle zamieszanie. Mali chłopcy rzucają się na tacę z kośćmi od kurczaka naszych sąsiadów, gdy ci zaczęli wstawać od stołu. Pomocnik kucharza natychmiast ich przegania – uciekają z resztkami jedzenia w rękach. Znowu cisza. Patrzymy z Kasią po sobie znacząco, Andrzej też to widział, Ulla siedziała tyłem. Po prostu CZAD.
Idziemy na herbatę.
Nocny rajd do pałeczki
Nasz autobus dociera bezpiecznie do miasta Moundou po 17.00 i po krótkiej przerwie mamy jechać już prosto do Gore. Nie, nie tym samym, innym, który zaraz ma podjechać. Ściągamy nasze bagaże z dachu, pilnując, aby nikt poza pracownikami firmy przewozowej nam w tym nie pomagał, bo to zawsze skutkuje uszczupleniem naszej zwitki banknotów, a w najlepszym razie teatralną dyskusją. Po chwili stoimy z całym naszym bagażem na placyku stacji i czekamy na autobus. Po jakimś czasie mówią nam, że nasza czwórka to za mało na kurs do Gore i nici z jazdy autobusem. Następny jutro w południe. Ale jest opcja alternatywna – zwrot część kasy za bilety i transport do Gore terenową Toyotą stojącą nieopodal – za dodatkową dopłatą. Teatr negocjacji trwa z pół godziny, ostatecznie lądujemy na pace czerwonej Toyki z całym dobytkiem. W zasadzie po załadowaniu bagaży na pace nie ma już zbyt wiele miejsca dla pasażerów, a oprócz kierowcy ma jechać z nami jego pomagier. Dwie osoby do środka na przednie siedzenie i trzy na pakę. Ruszamy.
Jest już zupełnie ciemno. Nie opuszczamy jednak miasta od razu. Zatrzymujemy się na czymś w rodzaju stacji benzynowej, benzyna w butelkach po piwie (0.66l) dla motocykli, w kanistrach dla samochodów. Kierowca wkłada do wlewu paliwa lejek, wyściela go gazą i przechyla kanister. Ups! Leje się spod auta, chyba bak dziurawy. Jakaś kombinacja z plastikowym wężem, dedukuję, że chcą pominąć dziurawy odcinek wlewu paliwa i wlać benzynę do baku jakimś innym „sekretnym” otworem. Nie pytam o co chodzi, bo nie znają francuskiego, niech działają. Zapasówka musi być wyjęta znad baku. Potem dziwna akcja z podnośnikiem hydraulicznym wciśniętym między tylne koło a nadkole. Na sam koniec na pace ląduje wielka beczka pełna paliwa. W końcu pytam kogoś o co tu chodzi. To wasza asekuracja – otrzymuję odpowiedź.
Teraz na pace nie ma miejsca w ogóle. Ulla z Kasią do środka, zostajemy z Andrzejem i pomocnikiem kierowcy na pace. Nie bardzo jest jak siedzieć i czego się trzymać.
Wyjeżdżamy z miasta i rozpędzamy się niezłym asfaltem do ok. 100 km/godz. Pęd powietrza ogłusza, przyjmujemy wiatr na plecy, a wraz z nim bolesne uderzenia rozbijanych owadów. Est-ce que c’est bon? (czy to jest dobre?) – pyta retorycznie i z dezaprobatą pomocnik szofera. Nie, nie jest to dobre z pewnością, ale nie ma innego wyjścia. Wtem zostaję mocno trafiony – aż jęknąłem – chyba nietoperz! Andrzej zsuwa się zapobiegawczo na bagaż i przyjmuje pozycję leżąc na brzuchu głową w kierunku przeciwnym do jazdy, a biała koszulka pędem powietrza zadziera mu się pod pachy. Patrząc na niego można by pomyśleć, że chłop upił się i śpi, ale nic bardziej błędnego – on walczy o przetrwanie.
Powoli oswajam się z sytuacją i przyjmuję raz po raz kolejne strzały na plecy ze spokojem. Kończy się asfalt i kontynuujemy jazdę czerwoną laterytową drogą – tak charakterystyczną dla Afryki. Zwalniamy tylko nieznacznie. Odwracam się raz po raz do przodu, ale ostrożnie, aby nie dostać owadem w oko. Jednak widok z przodu jest niezwykle absorbujący i nie mogę się mu oprzeć. Patrząc bowiem z góry na oświetloną reflektorami czerwoną drogę i soczyście zielony busz umykający w dzikim pędzie po bokach mam wrażenie udziału w nocnym rajdzie safari. Obawiam się tylko, że wpadniemy w jakąś dziurę i fikniemy że aż hej!
Po jakiejś godzinie jazdy pytam czarnego towarzysza ile jeszcze nam zostało. 60 km. Decyduję się zaryzykować i wkładam rękę przez otwarte okno szoferki z prośbą o podanie aparatu. Trzymając się jedną ręką, kombinuję z parametrami, aby wyszło cokolwiek. Nakręcam nawet krótki filmik, ciekawe jak wyjdzie.
Łups! Tym razem kierowca nie zdążył ominąć niewielkiej kałuży i oprócz wstrząsu zgarniam parę kropel wody na twarz. Na szczęście aparat już oddałem i trzymam się ramy oburącz. Dopiero godzinę później dziewczyny nam powiedziały, że kierowca w trakcie jazdy wysyłał smsy. A emocji było coraz więcej. Omal nie przejechaliśmy trzech wielkich sów stojących na drodze. Ta ostatnia niestety nie zdążyła wystarczająco szybko podfrunąć i łupnęła skrzydłem o szybę, a ja ledwo zdążyłem się nachylić. Ulla po chwili ostrożnie wygląda z okna w geście czy wszystko ok. Odpowiadam „kciukiem w górę”. Raz po raz docierają naszych uszu głośne nieidentyfikowane dźwięki, myślimy, że może minie nas zaraz jakiś osobliwy pojazd, ale dźwięki te cichną w oddali – to chyba tutejsze świerszcze giganty. Jedziemy już naprawdę długo, głowę urywa, na szczęście powietrze nie ziębi. Ale czuję, że jazdy na pace będę miał dość na dłuższy czas. Wtem przed nami wielka kałuża – lewo, prawo, nie, za późno jednak na taki manewr, taranujemy ja na wprost. Zawartość kałuży ląduje na nas bezceremonialnie. Czy to jest dobre? – ponawia retoryczne pytanie nas czadyjski towarzysz.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
- poinformował portal Ukrainska Prawda, powołując się na źródła.
Według przewodniczącego KRRiT materiał zawiera treści dyskryminujące i nawołujące do nienawiści.
W perspektywie 2-5 lat można oczekiwać podwojenia liczby takich inwestycji.