Reklama

Czadowe dni

”Podróżować? Aby podróżować, wystarczy istnieć. Jadę od dnia do dnia jak od stacji do stacji w pociągu mojego ciała lub mojego przeznaczenia, przyglądając się ulicom i placom, gestom i twarzom, zawsze takim samym i zawsze różny, czyli takim, jakie w istocie są pejzaże.

Reklama

Na dywaniku u prefekta

(Kasia)

Wstaliśmy już po czwartej rano, aby uniknąć pobudki przy dopingu wszystkich mieszkańców wioski. Po 20 min mieliśmy jednak towarzystwo, ale (jak się okaże później) niewielkie, zaledwie kilkanaście osób. Po podjechaniu kilku kilometrów znaleźliśmy miejsce na śniadanie. I ruszyliśmy. Tego dnia zrobiliśmy 74 km. Początkowo jechało nam się dobrze, ale później zrobiło się błoto i bardzo, bardzo gorąco.

Czadowe dni   Po drodze wjeżdżamy do wsi, gdzie natrafiamy na dzień targowy. W takich miejscach korzystamy z okazji, aby napełnić girby. Tu decydujemy się na małe zakupy: pączki, pikantne papryczki, cebula (jest tu wyjątkowo droga i mała). Robimy kilka ciekawych zdjęć. Spotyka nas tu to, o czym mówił nam przed wyjazdem Maciej Pastwa. Tuż po przyjeździe młoda kobieta przynosi nam krzesła i wodę. W każdej wsi jesteśmy witani podobnie – tłumem, okrzykami i gromkim śmiechem. Do tego trzeba się przyzwyczaić. Dzieci często uciekają lub płaczą na nasz widok (szczególnie maleńkie), ale mamy uśmiechają się do nas, i do nich uroczo i po chwili uciszają je.

Pokonaliśmy 60 km jedynie z 10 – 15 minutowymi przerwami. Chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do Kyabe, aby kupić lokalne jedzenie i zaszyć się gdzieś na obiad. Jednak w tutejszym „centrum” podszedł do nas urzędnik służb bezpieczeństwa, który grzecznie, acz stanowczo poprosił, abyśmy wstąpili do niego z paszportami. Stawiliśmy się. Spisał nas i wysłuchał z ciekawością historii o Nowaku. Nie chciał się jednak wpisać do książeczki – pałeczki, tłumacząc to swoim „tajnym” urzędem. Czekała nas jeszcze wizyta w prefekturze. Niechętnie do niej podeszliśmy, bowiem musieliśmy wracać na peryferie miasta. Szef „securite” po drodze rzuca do Dominika – nie macie broni ze sobą? Nie. I tak po prostu sobie jedziecie?! Zastaliśmy prefekta modlącego się. Chwilę odczekaliśmy i usiedliśmy na postawionych nam szybko krzesłach. Specjalnie dla niego został tu rozstawiony namiot z plecionki. Siedział po turecku w pięknej białej tunice. Po raz pierwszy zobaczyliśmy, że i w Czadzie można mieć nadwagę. Siedział na cudownie tkanym dywanie, obok miał radio, dzbanek z wodą i telefon komórkowy. My na krześle – on na ziemi. Ponownie Dominik opowiedział naszą i nowakową historię. Pokazaliśmy mapy, książeczkę – pałeczkę, zdjęcie Nowaka. Spytał nas, gdzie nocowaliśmy, gdy odpowiedzieliśmy, że pod wiatą, spytał: „I tak lubicie?”. Tak! – odpowiedział Dominik. Na pożegnanie życzył nam (po chwilce zastanowienia) – przygody. Ruszyliśmy do tutejszej misji, gdyż i prefekt nam się nie podpisał, a i tak nasz urzędnik „SB” chciał nas odprowadzić po podpis. Zresztą było to błogosławieństwo. Po tak intensywnym dniu jazy w upale bardzo chcieliśmy odpoczynku. Dostaliśmy zimną wodę do picia, wzięliśmy prysznic, suszyliśmy rzeczy. No i nie lada gratka – Internet! Co prawda technologia pozwalała na przesłanie max. 200 kb, ale to wystarczyło do wysłania zdjęcia z przekazania pałeczki.

I znowu na rower! Po drodze zakupujemy puszki sardynek – będą pyszne z cebulą (nasz obiad następnego dnia). Tego dnia robimy ok. 14 km i biwakujemy. Rozpalamy ognisko, robimy danie z makaronu, sosu serowego i dodajemy do tego nasze papryczki. Danie okazuje się bardzo ostre. Pierwszy próbuje Andrzej i słyszymy wydobywający się z jego ust wielki syk. Ulla (dba o nasze zdrowie od początku) stwierdza, że wybije nam to bakterie, więc jest dobrze. W czasie kolacji wszyscy wydobywamy podobne dźwięki. Wypiliśmy mnóstwo wody. Girby przydają nam się również do budowy wyprawowego prysznica. Zasypiamy przy dźwiękach buszu.

Z Bororo na szlaku

Poranek. Szykujemy się, jemy śniadanie i już słyszymy „Bonjour”, nie reagujemy jednak, aby jak najszybciej dokończyć pakowanie. Tego dnia odczuwamy naprawdę wielki upał. Mamy termometr, który wskazuje 35 stopni w cieniu, my jedziemy cały czas w słońcu. Każda wieś, to napełnienie girb, skarb. Wodę bierzemy z pomp głębinowych, dlatego jest pyszna i nie musimy, ani jej filtrować, ani wrzucać tabletek.

Ciekawie byłoby natrafić na plemię Bororo, które zajmuje się hodowlą bydła. Mają zupełnie inne – nie murzyńskie rysy twarzy. I spotykamy ich po drodze! Wielkie stada, podzielone na kilka grup. Na wołach siedzące egzotycznie przystrojone kobiety w czerwonych szatach i z wielkimi kolczykami w nosach. Siedzą majestatycznie na dywanach, do brzegów których przytwierdzone są dzwoneczki. Na osiołkach jadą z bagażami chłopcy. Na koniach mężczyźni. Czujemy się jak na planie filmu kostiumowego. Niestety nasze próby robienia im zdjęć nie udają się, gdyż ostro się temu sprzeciwiają. Jednak to co widzieliśmy było warte jechania za nimi w upale..

Jedziemy dalej. Każda wieś, nowi ludzie, nowe zdjęcia. Witamy się, oni z nami. Jest błogo. Mieszkańcy wsi są bardzo pomocni. Doświadczyliśmy tego, kiedy jadąc – nagle usłyszeliśmy za nami krzyki. Początkowo pomyślałam, że może znowu trzeba się tu zarejestrować i pokazać paszport. Pomyliłam się. Mężczyzna jechał za nami swoim rowerem, aby powiedzieć nam, że jedziemy złą drogą, Tego dnia było naprawdę gorąco. Poza tym za wioską planowaliśmy odpocząć. Kiedy teraz myślę, że po błogim odpoczynku okazałoby się, że się zgubiliśmy i musielibyśmy wracać przy temperaturze 35 stopni. Ach! Błogosławieni ludzie. Po odzyskaniu właściwego szlaku rozbiliśmy się.

Krótka dygresja: codziennie wstajemy o 5 rano.  Myjemy się, albo i nie. Robimy śniadanie (zazwyczaj kaszka) i jedziemy do ok. 11.00 (albo i nie, czasami coś się wydarza, albo temperatura jest ok. 30 stopni  – wtedy jedziemy do oporu). Siesta do 15 – 16 (albo i nie – bo czasami o 14 – 15 robimy długi odpoczynek). Myślałam, że wyjdzie z tego jakiś plan, ale nie. Działamy pod wpływem…

Powracam do opowieści. Biwakujemy, odpoczywamy. Hitem jest to, co ma Andrzej – solone pestki słonecznika. Ma jeszcze sporo dóbr, których nawet nam nie przyszło do głowy zabrać: czekoladę (stwierdziliśmy, że się roztopi), batony czekoladowe (także), ciastka (nawet do głowy nie wpadło, a w czasie upalnego dnia, bardzo zmęczeni uratowaliśmy nimi nasz żołądek). Ciekawe co jeszcze… Przychodzi do nas jeszcze ponownie człowiek, który nam pomógł, a Dominik snuje po raz kolejny opowieść o Nowaku. Pyta o plemiona. Okazuje się, że nazwy plemion, których używa Nowak nie są tu znane. Dowiadujemy się właściwych (?), w każdym razie stosowanych teraz przez tutejszą ludność. I wyruszamy. Tego dnia przejechaliśmy 60 km.

4 VII poniedziałek

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama

Reklama

Autoreklama

Autoreklama

Kalendarz do archiwum

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
1 2 3 4 5 6 7
8 9 10 11 12 13 14
15 16 17 18 19 20 21
22 23 24 25 26 27 28
29 30 31 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11
4°C Niedziela
dzień
5°C Niedziela
wieczór
4°C Poniedziałek
noc
2°C Poniedziałek
rano
wiecej »

Reklama